Zostają melodie. Historia dymu z faszystami pod Krokodylem.
Dawno temu na Żoliborzu. Kuba Paczkowski
Burzliwe starcie pod restauracją Krokodyl było mocnym akordem toczącej się na
początku lat 90. walki o ideologiczną dominację na ulicach warszawskiego Starego
Miasta.
Nagle usłyszeli tupot ciężkich
butów. Otoczyła ich grupa kilkunastu skinheadów. Jeden z nich mocno pchnął
Paczę w plecy. Ten stracił równowagę i poleciał przed siebie na ziemię. Wprost
na kopnięcie, które trafiło go w łuk brwiowy. Buchnęła krew. Stara blizna na jego
twarzy przypomina o tym, że faszyzm zaczyna i kończy się na przemocy.
1.
Na początku lat 90. zmieniło się wszystko. Komuna była systemem na wpół
niewolniczym. Władza nie pozwalała wyjeżdżać swobodnie z kraju, komuchy trzymali u
siebie paszporty, nie było wolności słowa, wolnych wyborów, działały tylko trzy
partie, wszystkie pod czapą komunistów, nie było związków zawodowych i wolności
handlu. Pod czapą komunistów czyli ruskich. Ruscy trzymali nas w szachu, bo zainstalowali po wojnie u nas taki system i to do nich komuniści jeździli i dzwonili z raportami. Była jednak
sprawa, która zawsze, no dobra, od zajebiście dawna, a konkretnie od drugiej
połowy lat 50. była wolna od wpływu komuny. To była tzw. muzyka młodzieżowa. Na początku jazz, a
potem rocke’n’roll. Komuniści próbowali wziąć pod but także jazz i
rockendrolla, ale szybko zrozumieli, że muzyka młodzieżowa będzie wentylem
bezpieczeństwa, przez który w dość niegroźny dla nich sposób zdoła wydostawać
się frustracja i wściekłość młodszej części zniewolonego społeczeństwa. Działała rzecz jasna
cenzura, a młodzi ludzie, bikiniarze, hipisi i w końcu punkowcy mieli mówiąc
kolokwialnie pod górkę, ale sama energia muzyki przenosiła słuchaczy w inny wymiar. Kto oddawał się ciałem zachodniej muzyce ten przenosił się duchem za Żelazną Kutynę. Jeżeli byłeś rockendrollowcem to w jakimś sensie byłeś
wolny. Ok. Mogli cię wziąć w kamasze, bo była powszechna służba wojskowa, mogli
się do ciebie przyjebać, że nie pracowałeś, a był obowiązek pracy, mogli cię wywalić z miasta, bo
nie miałeś meldunku. Ale kiedy zaczynała grać muzyka byłeś sobą.
Choć mało kto wierzył w to, że pewnego dnia ten kolektywistyczny znienawidzony system jebnie, ale jak wiemy z historii tak się stało. Wybuchała wolność. Nagle można było. Może nie wszystko, ale naprawdę o wiele więcej niż dzisiaj. Kiedy padła komuna na ulicach pojawiły się
łóżka polowe, z których ludzie handlowali czym popadło. Rządziły tzw. szczęki,
czyli otwierane od dołu stragany. Mini sklepy, podstawowe komórki kapitalizmu. Na zorganizowanym naprędce bazarze pod Pałacem Kultury można było kupić
ociekające krwią mięso i najnowsze światowe hity. Płyty spiratowane po całości i sprzedawane jako compact disc, albo wydane na kasecie
magnetofonowej, z okładką i naklejką z listą piosenek. Z Nowego Światu
wchodziło się w bramę, potem na podwórzu po schodkach do firmowego sklepu pirackiej wytwórni kaset MG. Na półkach czekały absolutne nowości. Metal i ostatni wynalazek grunge. Rock był w totalnym natarciu i chyba nikt nie podejrzewał, że to
tak naprawdę ostatnie fajerwerki i ostatnie wielkie gwiazdy, bo choć rock nadal ma się znakomicie, ale został zepchnięty z tronu przez rap. Wtedy rap był jeszcze mało
popularny, a na topie była Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden i wielka sensacja - Pantera.
2.
Panczew (jeden z czterech bohaterów tej historii) gustował w innym
klimacie. Odkrył niedawno scenę nowojorskiego hard core’a. Ekstremalnie ostrą muzykę zakorzenioną
w wartościach i brzemieniu sceny hard core punk lat 80. A więc tolerancja, antytotalitaryzm i
(a może przede wszystkim) antyfaszyzm. To było granie na nieporównywalnie
lepszym poziomie technicznym od kapel brytyjskich. Lot na takim pułapie na jakim lecieli metalowcy. Na czele stawki Agnostic Front i Cro Mags, ale takich kapel
były wtedy dziesiątki. Panczew w latach 80. jeździł na wakacje do ciotki w Szwajcarii i
tam poznał z bliska psychobilly. Szaloną fuzję rockabilly i punk rocka. Potem przez kilka lat
śmigał po Warszawie jako jedna z centralnych postaci psychobillowej załogi.
NY/HC sprawił, że porzucił ten imidż i narodził dla świata jako hard
core’owiec. W takiej roli wystąpił w dramatycznej i bulwersującej historia,
która wydarzyła się jesienią 1993 roku.
Kuba Panow. Warszawski ambasador New York Hard Core.
Kuba Panow, czyli właśnie Panczew, był tego jesiennego dnia ubrany w wełnianą
kurtkę w czerwono-czarną kratę. Miał dłuższe włosy, rudą bródkę, wełnianą
czapkę dokerkę i kolczyki w uszach. Od zawsze mieszkał ma Bielanach, w
okolicach Cegłowskiej. Tam gdzie mieszkała jego cała rodzina, między innymi
dziadek Albin. Szanowany i lubiany w okolicy starszy pan, który po długim i
owocnym życiu zbliżał się do kresy swojej ziemskiej wędrówki. Gdy był już bardzo chory i
trafił do szpitala, to powiedział do odwiedzającego go wnuka: „Kubek. Masz tu
klucz do moje piwnicy. Idź i wynieś moje nalewki. Tylko tak, żeby Danusia się o
niczym nie dowiedziała”. Panczew wiedział doskonale o tym, że dziadek ma w
piwnicy klubik do spotkań z okolicznymi emerytami. Stół, krzesła, stojąca
lampa, obrazek na ścianie. To że goście dziadka lubią jeść szwajcarską czekoladę i
wyhodowane przez niego pomidory. A także to, że na tym się nie
kończy, że jest to coś w rodzaju ekskluzywnej meliny, ale o nalewkach usłyszał
po raz pierwszy.
Gdy otworzył szafkę w piwnicy to jego oczom ukazał się solidna bateria. Zgarnął szkło i cichcem przeniósł je do swojego mieszkania. Nieopodal. Długo
nie zagrzał miejsca i uzbrojony w kilka butelek z wysokoprocentową nalewką
wyruszył na spotkanie wrażeń. Wsiadł w autobus, którym dotarł na Plac Wilsona. W
tej okolicy zawsze można było spotkać kogoś z załogi. Tu poznamy za moment kolejnych
uczestników tej opowieści, na początek Kubę „Paczę” Paczkowskiego i jego kolegę ze studiów
IPSiR, czyli Roberta.
3.
Pacza i Robert już od pewnego czasu konsumowali piwo w mieszkaniu Jerzego
Rudnickiego, zwanego po prostu Jerzym. Lokalu był w legendarnym „szklanym domu”,
rzut beretem od Placu Wilsona. Tu zatrzymajmy się na moment, bo wielkim i
niewybaczalnym błędem było by nie skorzystanie z szansy i nie skreślenie choćby
kilku zadań o zjawisku chaty Jerzego. Sam Jerzy był człowiekiem mającym
poczciwe i dobroduszne oblicze. Ani z wyglądu, ani z usposobienia nie wykraczał
poza normę. Nie przypominam sobie, żebym widział go ubranego w koszulkę z
kapelą, manifestującego w jakikolwiek, najdrobniejszy choćby sposób
kontrkulturową ekstrawagancje i inność. Być może widziałem go kiedyś z jakimś
znaczkiem, ale nic poza tym. Z wygladu był więc normalsem, a jedynym co wyróżniało go było to, że jego włosy rosły naturalnie na kształt afro.
Co innego jego brat „Kopernik”. Frik kompletny. Przemiły, kochany małolat,
który strzelił samobója. Jak głosi uliczna opowieść Kopernik wyhuśtał się na
księżowskiej stule. Jerzy był to więc człowiek zasadniczo zwyczajny. Nic nie wskazywało na to, że jest postacią ważną w żoliborskiej załodze. Tymczasem jego mieszkanie było miejscem setek, jeżeli nie tysięcy spotkań. Było tajnym lokalem srogich nie raz melanży. A Jerzy był za sprawą tego otoczony
mirem. Ale nie było tak, że do jego lokalu mógł zapukać pierwszy lepszy
punkowiec. O nie. Ale jeżeli poznało się gospodarza i zdobyło jego szacunek, a co najważniejsze sympatię, to bez zbędnych ceregieli przekraczało się próg. Wbijała śmietanka. Nie będę wyliczał ksywek, imion i nazwisk, bo ktoś
mógł by się poczuć urażony pominięciem i nie daj Bóg potraktować to jako
afront. Palono, pito i nie tylko. Grało the Doors, Joy Division, King Crimnson
i Sex Pistols. Sam byłem tam kilka razy.
Punkowiec z Warszawy.
Dla nas najważniejsze jest to, że browary jechali wtedy u
Jerzego Pacza i Robert. Po tym jak je wypili
to wybili na Plac Wilsona, gdzie spotkali się przypadkiem z Panczewem. Był to jeden z tych przypadków, które rodzą konkretne konsekwencje. Ale stop! W tym miejscu winien
jestem spóźnione nieco przestawienie Paczy. Kuba Paczkowski to syn sławnego
profesora historii. Postać otoczona szacunem w Żoliborskiej załodze. Tak bardzo, że już
same słowa: „Kuba Paczkowski” sprawiały, że opowieść, w której się pojawiły stawała się ciekawsza i barwniejsza. Niewysoki i chudy dość podówczas panker,
wyróżniający się imprezową fantazją, inteligentnym i abstrakcyjnym dowcipem. Pacza
miał włosy pofarbowane wtedy na czarno, jak zwykle przypięte znaczki, czarne glany
(rumunki), niebieskie dżinsy rurki. Latem nosił czarna ramoneska, zimą zielone amerykańskie
M65. Co niezwykle ważne, Pacza to wielki fan Dead Kennedys i Joy Division. Dziś
zasłużony członek kadry strzeleckiej klubu Legia Warszawa, wtedy chłopak w
żaden sposób nie przywodzący na myśl tematu walki, strzelania, bijatyki. Oto więc
Panczew, Pacza i Robert wpadają na siebie i nagle jak spod ziemie wyrasta czwarty jeździć apokalipsy. Ludek. Jak by nie patrzeć postać innego kalibru i proweniencji. Twardy
ulicznik. Ostry punkowiec przeszkolony na zachodnio berlińskim stricie.
Koleżka o fejsie zdradzającym to, że lepiej do niego jednak nie fikać, bo można
zarobić butelką w łeb. Tak to skompletował się skład tej orkiestry. Radość
wielka, a jeszcze większa, gdy Panczew pokazał nalewki Dziadka. Poszli pić do
Ludka, który mieszkał dwa przystanki tramwajowe w stronę AWF. Rozpili migiem trunek
i wpadli na wyborny pomysł wypadu na Stare Miasto. Do malowniczej i baśniowej
krainy, idealnej do przeżywania odmiennych stanów świadomości.
4.
Ludek zarabiał wtedy kasę na ulicy puszczając ogień z ust. Brał łyk
nafty, prychał ostro w stronę płonącej pochodni i tak rodził się efektowny
pióropusz płomieni. Nauczył się tego w trakcie zagranicznych wojaży. Zabrał z
domu sprzęt do puszczania ognia i wyruszyli. Swój rajd rozpoczęli na pokładzie autobusu
linii 116. Wsiedli pod Halą Marymoncką. Niedługo potem w autobusie zawitali kontrolerzy.
Widząc na jakim poziomie rozbuchania jest nasza czwórka odpuścili sobie podchodzenie
i sprawdzanie biletów. Pacza, Panczew, Robert i Ludek wysiedli na Nowym
Mieście. Po to żeby szerokim frontem ruszyć ulicą Freta w stronę Barbakanu. Ludek odpalił pochodnię i co jakiś czas puszczał ogień w stronę przechodniów. Kto stanie takim na drodze? Kto zmierzy się z takim żywiołem?! Na barbakanie na murku
siedziała grupa skinheadów.
Podrośniętych już małolatów, którzy od kilku lat kręcili się po koncertach, startując
do starszych o kilka lat punkowców. Coś tam skubnęli, komuś dali po ryju
i tak dalej. Młodzież negatywnie nastrojona, hołdująca Adolfowi Hitlerowi,
nienawidząca Żydów i murzynów. Młodzież łysa, ubrana w zielone flayersy, wąski
dżinsy i rumunki. Towarzyszyły tym młodzieńcom laski, czasem wyglądające w ich
stylu, a czasem jak zwykłe kobity, z torebką i w sukience. Bazarowe wariatki.
Skinheadzi pojawiali się od mniej więcej od pół roku na Starówce, krzycząc
czasem: „śmierć punkowcom”. Znakiem tego szukali dymu. Dostali więc latem tamtego roku łomot,
w którym piszący te słowa brał kontrolnie udział, ale od tamtej pory urośli w siłę i
pałali rządzą odwetu. Na Starówce zrobiło się ostro. Późnym latem wysiadłem z autobusu pod
kościołem świętej Anny i ruszyłem w dół Placu Zamkowego. Stali na dole przy
drzewie. Zobaczyłem ich z daleka i zawróciłem. Było skinów chyba z piętnastu i wyglądali jak bojówka SA. Gdyby poszedł dalej, to na milion
procent zebrał bym wpierdol. Dobrze mnie znali z widzenia i z rozkoszą wzięli
by mnie na fleki. W tym miejscu pozwolę sobie na osobisty wtrąt, że według mojej oceny Polak nie może być faszystą. Nie po tym co nam faszyści zgotowali w czasie wojny.
Wróćmy teraz do naszych bohaterów. Gdy przekraczali Barbakan Ludek puścił ogień w stronę skinów. To było iskrą, na
którą czekali. Jakaś „Skinhead girl” (jak to śpiewał w wiele lat potem Lesław z zespołu Komety) rzuciła bluzg. Olali to i poszli dalej. Na rynku Starego Miasta zatrzymali się
pod Krokodylem. Od tego momentu akcja gwałtownie przyspieszyła. Bo nagle pojawiły
się dwie skinheadziary, które rzuciły z pogardą: „Ej punkowcy brudasy, co wy tu
robicie?”. Odpowiedzieli od razu: „Dziwki,
szmaty faszystowskie, won stąd!”. Odeszły. Ale w chwilę potem rozległ się tupot. Od strony
ulicy Jezuickiej nadbiegała spora grupa skinów. Nabuzowanych, wściekłych tak jakby
ich poszczuł Himler. Otoczyli naszych przyjaciół, jakiś faszysta popchnął Paczę w plecy, ten
upadając do przodu dostał kopnięcie, prosto w łuk brwiowy. Buchnęła krew. Ludek
zaczął prychać ogniem, a Panczen abcugiem złapał za deskie z ławki. To
wyhamowało impet pierwszego ataku. Brunatnych było jednak zbyt wielu i finał byłby opłakany, gdyby nie błyskawiczna policyjna odsiecz.
Mundurowi wyjechali furgonetką Nysa z Jezuickiej, gdzie mieli swój okryty złą sławą
komisariat. Okrutne miejsce, w które wsiąkło wiele łez i krwi. Ponury dołek, w którym
milicjanci skatowali Grzegorza Przemyka. Na widoki glin skini rozpierzchli się
panicznie. Pały zawinęli za to do suki Panczewa, Ludka, Roberta i jedną ze skinolek, tę konkretnie, która pierwsza dała głos na barbakanie. Od razu zaczęła nadawać na chłopaków, podkreślając, że Robert jest zasadniczo niezamieszany. Blacharze wypuścili ją i jego. Jakby tego było mało, to cudownie nawrócona na dobro dziewczyna wyprowadziła cichcem Paczę do taksówki. Brocząc krwią pojechał
do domu na Mickiewicza. Po jakimś czasie dobił do niego Robert.
Panczew. Foto: Robert Laska
5.
Ludek i Panczew wylądowali na komisariacie, a stamtąd zostali przewiezieni
do Izby Wytrzeźwień na ulicę Kolską. Do tak zwanego żłobka. Posiedzieli tam do
rana i myśleli, że to koniec, ale apiać zostali zapakowani do blaszanki i
abarot transportem na Jezuicką. Tam usłyszeli, że są zatrzymani do decyzji
prokuratora. Zrobiło się nieprzyjemnie. Prokurator nie wniósł jednak aktu
oskarżenia i wkrótce wyszli na wolność.
Zakończenie było szczęśliwe. Wieczorem wszyscy spotkali się u Jerzego. Popijając piwo rozpamiętywali wczorajsze heroiczne perypetie. W pewnym momencie Pacza patrząc pod światło zauważył, że jego ramoneska jest mocno uwalana krwią, która zaciekła aż do kieszeni. To był efekt tego kujawiaka, którego wyłapał na twarz. Poszedł do łazienki, aby zmyć krwawy liszaj i ku swojemu zaskoczeniu z kieszeni wyjął scyzoryk, który także był oblepiony juchą. Scyzor był zamknięty, leżał od wczoraj w kieszeni i Pacza o nim kompletnie zapomniał. Sprawa błacha, bez znaczenia, gdyby nie zabawna związana z nią scenka. Otóż gdy Pacza zaczął płukać swój smyk, to wszedł Szyman. Postać niesamowicie barwna, żywcem wydarta z plakatu amerykańskiej kapeli rockowej, gość, który jak się dowiedziałem, niestety z czasem zboczyła na manowce. Szyman spojrzał i z błyskiem uznania w oku rzucił: „No nieźle! Mycie noża, po zadymie”. Trzeba nadmienić, że był to ozdobny scyzoryczek hiszpańskiej firmy Navajo. Pacza używał go do cięcia kopert, paczek i taśmy klejącej w Instytucie Badania Rynku, gdzie został zgodzony w dziale realizacji badań.
Dalsze losy osób, które brały udział w tej rozróbie potoczyły się bardzo różnie. Pacza jak już wspomniałem został zdobywającym sportowe laury pistolero. Panczew jest wokalistą rockowym, który właśnie nagrał szóstą płytę z kolejnym składem Sonic Wasteland. Ludek nie wiedzieć czemu wyrzucił mnie z feja, a Roberta nie poznałem. A skinheadzi? Zejście na ciemną stronę mocy kosztuje. Policja wybiła im z głowy panoszenie się na warszawskich ulicach. Sam widziałem kiedyś z okna autobusu jak pałowali jednego z nich pod Cepelią, czyli róg Alei i Marszałkowskiej. Naprawdę mu nie żałowali. Czas był ku temu najwyższy. Trzy lata wcześniej inna ekipa skinolska zabiła nożem chłopaka pod Hybrydami. To był ponoć tragiczny wypadek. Chcieli go skroić, ale jeden z nich wyjął nóż, a inny pchnęł od tyłu tego dzieciaka, prosto na ostrze. Tragiczny traf sprawił, że przebiło tętnicę udową. Kilka osób (w tym jedna dziewczyna) poszło za to siedzieć, jednego z oprawców potem wyłowiono z Wisły, a herszta tej ekipy wysadzili gangsterzy. Bo wszedł do mafii. To były mroczne dni. Skinheadzi wyparowali jak złe duchy. Widziałem co prawda wczoraj na ulicy łysego w glanach i z celtyckim dziarem. Ale wyglądał ja rzadki ptak. Na szczęście. Kto jednak wie co przyniesie przyszłość? Podobno wszystko wraca. Być może wróci kiedyś także rock. Nie na stadiony i festiwale, ale na listy przebojów i zestawienia sprzedaży płyt. Stare kapele mają wprawdzie niebotyczne zasięgi, ale nowe takie jak Artcic Monkes nie proponują niczego oryginalnego. Brzmią świetnie, ale nic poza tym. Od czasu grungu nie było już takiego strzału. Panczew odszedł też ze swoją muzyką od ostrych rzeczy i teraz skupia się na melodii. I słusznie, bo to melodie są przecież najważniejsze. Dlatego dzieciaki zakładają nadal koszulki Nirvany, która zostawiła niezapomniane piosenki. Tego lata najpopularniejszy rockowy T-shirt to właśnie Nirvana. Po prawdzie ludzie nie wiedzą czasem, że to koszulka z kapelą i noszą, bo podoba im się słowo i liternictwo. Ale trudno. Lepsze to niż nic.
Alex, generalnie możemy się poznać, ciągle żyje. Zwłaszcza, że z Paczą chciałbym się zobaczyć, i to wkrótce
OdpowiedzUsuńZnam większość bohaterów tej historii, trzon Malowniczej Grupy :-) Zdrówko!
OdpowiedzUsuń