Opowieść o buncie w ZK na Rakowieckiej


- To było z 11 na 12 listopada 1971 r. Byłem strażnikiem w areszcie śledczym przy Rakowieckiej, czyli w Mokotowie. To stare więzienie jeszcze carskie, dziś jest tam już tylko muzeum. Zaprowadziłem więźnia na oddział medyczny i na parterze zacząłem rozmawiać z lekarzem i pielęgniarką. Stałem tyłem do schodów. A oni zeszli z pierwszego piętra.
- Kto?
- Osiemnastu więźniów.
- Jak się uwolnili?
- Na oddziale chirurgicznym było kilka cel. W każdej leżało po dziesięć osób. Odział medyczny był jedynym oddziałem w zakładzie, na który w nocy były klucze, żeby w sytuacji gdyby jakiś więzień potrzebował pomocy można było otworzyć celę.  W nocy na oddziale zawsze była pielęgniarka i oddziałowy. Wszystko było zaplanowane. Jeden z więźniów zasymulował, że ma jakiś atak.  Oddziałowy otworzył drzwi i pielęgniarka weszła do środka, a wtedy z łóżek zerwali się więźniowie, którzy obezwładnili ją i oddziałowego. Zabrali mu klucze i otworzyli wszystkie cele. Niektórzy więźniowie nie chcieli iść, inni nie mogli, bo nie mieli sił. Osiemnastu zdecydowało się pójść.  
- Na co liczyli?
- Plan mieli taki, że chcieli się dostać do wieżyczki obok oddziału chirurgicznego, a z niej uciec na tyły więzienia, tam gdzie są domy mieszkalne. Nie dali rady i dlatego wzięli zakładników. Zdjęli buty i zeszli po schodach na bosaka, dlatego ich nie usłyszałem. Dostałem w głowę jakimś prętem.
- Byłem zamroczony, bo kant czapki zamortyzował siłę uderzenia. Jak doszedłem do siebie, to byłem już przywiązany obiema rękami do łóżka. Przywiązali mnie dość dziwnie, bo na wysokości łokci.
- Mieli szansę?
- Przez dwie godziny od momentu rozpoczęcia buntu nikt poza więzieniem nie wiedział, że do niego doszło. Ich plan mógł się więc udać.
- Ile trwał bunt?
- Pięć godzin. Niech mnie pan zapyta o czym wtedy myślałem?
- O czym?
- O śmierci. Odbili nas nasi koledzy strażnicy. To były takie czasy, że strażnicy nie mieli pałek, ani żadnego sprzętu na takie okazje, więc połamali stoły i taborety i poszli z nogami od tych mebli. Tamci mieli noże. Polała się krew. Mój kolega tak tak dostał nożem w udo, że był potem operowany. Przy mnie siedział więzień z brzytwą. Był dość drobny i osłabiony, bo to był samookaleczeniowiec.    
- Co to znaczy?
- Po to, żeby wyjść z celi i trafić na przykład na dwa tygodnie na oddział szpitalny więźniowie się samookaleczali.
- Jak?
- Wbijali sobie szpilki w oczy, wcierali w oczy starte na proszek opiłki żelaza. Oczywiście cieli na całym ciele. Na chirurgi była tablica, na której wisiały zdjęcia rzeczy, które lekarze powyciągali więźniom z żołądków i przełyków.
- Rączki od wiadra?
- Oczywiście też. Albo takie coś, ostre metalowe druty związane w taką jakby w kulkę, tak, że można je było połknąć, a potem w żołądku, to czym były związane rozpuszczało się i rozkładała się jakby kotowiczka i już nie można tego było wyjąć. Niektórzy mieli też tak pociętą skórę na brzuchu, że mieli praktycznie żołądek na wierzchu. Był taki jeden co chodził z gwoździem w czole.
- Przystawiał sobie gwóźdź do czoła, pomiędzy oczy, a potem uderzał głową w ścianę i wbijał gwóźdź.   
- A ten facet z brzytwą?
- Jak zaczął się szturm, to chciał poderżnąć mi gardło. Udało mi się złapać go za rękę i przytrzymać, a potem dostał w łeb nogą od taboretu od strażnika. Dwa czy trzy dni później wsadził sobie w żyłę igłę. Poszła żyłami dalej i umarł.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Film "Krok". Historia z planu.