Uciekaj dopóki możesz


Autor: Alex Kłoś 

Dwa tygodnie temu. To było zwykłe sobotnie wyjście do znajomych. Na miłą domówkę, w gronie sympatycznych ludzi. Ubrałem się w najlepszą koszulę, umyłem włosy, popryskałem perfumami i z małżonką wyruszyliśmy na Powiśle. Do jednej z przedwojennych kamienic, wyremontowanej, schludnej, takie, w której nocą drzwi w bramie otwiera dozorca. Na podwórku pod klatką stała para sympatycznie wyglądających osób i od razu się okazało, że idziemy na tą samą kolację. Oni wcisnęli numer na domofonie i weszliśmy do środka zatrzymując się  pod drzwiami do windy. Była malutka, bo takie były przed wojną windy, a że dom ocalał to i rozmiary szybu windowego pozostały takie jak w latach 30. Państwo wraz z żoną zapakowali się do środka, a ja widząc jak ciasno się zrobiło oświadczyłem, że przejdę kilka pięter piechotą. Raźno ruszyłem wąskimi i dosyć stromymi kamiennymi schodami.

Po kilku piętrach, nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną młody facet. Krępy i prawie łysy. Wściekły tak, jakby go ktoś przypalił żelazem. W oczach - szał. Złapał mnie za ramiona i zakomunikował:
 
- Zaraz dostaniesz wpierdol.

Zmroziło mnie. Nogi miałem jak z waty - szok! To spadło jak grom z jasnego nieba. Wysupłałem się energicznie z jego uścisku i przeszedłem o kilka stopni w górę. W tym samym momencie pojawiła się pani, jak się błyskawicznie okazało, narzeczona, albo żona. Odsunęła pana.

- O co chodzi! Zadzwonię po policję - powiedziałem z przerażeniem.
- Zadzwonisz na policję? Wypierdalaj!

Zagotowałem się. Zagrała urażona, skądinąd słuszna obywatelska duma i zamiast odejść czym prędzej, podniesionym głosem odpowiedziałem:

- Sama wypierdalaj! Co to ma w ogóle być?

I to był fatalny ruch. Najgorsza rzecz jaką mogłem zrobić. Bo ten pan słysząc jak odezwałem się do jego żony wpadł w jeszcze większą furię. Był już na półpiętrze, ale ruszył z powrotem sadząc susami po trzy stopnie. Widać było, że coś w nim czekała na taki rozwój sytuacji i tym razem w końcu posypią się razy. Będzie mógł skorzystać z siły swoich kończyn. Bo był młodszy i za pewne silniejszy, więc jasne było, że dostanę srogie manto.

Do drzwi mieszkania znajomych były ze trzy metry, a on był już tuż... Musiałem wypić piwo, jakie sobie nawarzyłem wchodząc w bezsensowną pyskówkę z jego żoną. Kiedy zbliżył się dostatecznie wykonałem lewe proste kopnięcie, którym trafiłem go w brzuch. Doszło. Spadł na pół piętro, ale nie odpuścił, bo błyskawicznie poderwał się na równe nogi i ruszył z powrotem. Co najmniej tak szybko jak poprzednio. 

Wszystko zaszło za daleko. Nie było czasu na ucieczkę. I nie myślałem już o tym,  żeby uciekać, a tylko żeby się bronić. Jakoś zneutralizować atak. Jakoś... Czyli jak?  Miałem jasną świadomość, że raczej nie dam mu rady gołymi rękami. Wiedziałem, że jego pięści mogą dojść do mojej twarzy, co miałoby katastrofalny skutek. Gdybym miał na przykład gaz, to na pewno bym po niego sięgnął. Ale nie noszę ani gazu, ani żadnego sprzętu do samoobrony. Po co? Na ulicy po raz ostatni biłem się 24 lata temu. Od tamtej pory nigdy nikt mnie nie zaczepiał, a ja ze swojej strony unikałem niebezpiecznych sytuacji, miejsc i ludzi. Zawsze wszystko było ok. Do tego momentu. A teraz paradoksalnie atak nastąpił nie na szemranej ulicy, a w eleganckiej kamienicy na Powiślu. Życie zastawiło pułapkę, w którą wpadłem jak żółtodziób.

Jedyną rzeczą jaką miałem pod ręką był telefon. Wstrząsoodporny samsung na klawisze. Wyciągnąłem go z kieszeni i zacisnąłem mocno w prawej dłoni. Gdy agresor znalazłem się tuż przede mną, zacząłem okładać go w głowę telefonem. Ryknął z bólu, zaskoczenia i wściekłości. Jego żona stała po mojej lewej stronie, to ważne, zaraz okaże się dlaczego. Ugodzony kilkakrotnie telefonem w głowę wycofał się, ale nie na tyle, żeby zapewniło mi to bezpieczny odwrót, uznałem
więc, że to nie koniec, zrobiłem krok do przodu i ponowiłem atak. Wtedy do akcji weszła żona. Kilka słów o niej. Była to kobieta o solidnej i dość masywnej budowie. Staliśmy w trójkę, na jak już napisałem wąskich schodach. Było więc ciasno, a pani okazała się nie w ciemię bita. Wiedziała co ma zrobić i wzięła spawy w swoje ręce.

Jedną ręką złapała za moje jądra, a drogą za lewą rękę. Za jaja ścisnęła mnie z całej siły, tak że zabolało. Byłem kompletnie unieruchomiony,  a jej mąż tylko na to czekał. Wyrwał mi z prawej ręki telefon, a potem złapał mnie za moją prawą rękę swoją lewą. Została mu do dyspozycji jego prawa. Wykorzystał tą kończynę w stu procentach. Zaczął uderzać w moją głowę podstawą swojej zaciśniętej pięści. Tak jak młotkiem. Jak  kowal. W mma takie uderzenie nazywa się hammerfist. Bił szybko, celnie i mocno. W prawy bok mojej głowy. Dostawałem w skroń i ucho. Myślę, że po czwartym razie dotarło do mnie, że wpadłem po rzęsy w gówno i jestem w czarnej dupie.

Wybawiła mnie mama. Nie wiem, czy jego, czy jej. Pojawiła się nagle i nakazała przerwanie bicia. Posłusznie przestali. On stanął na półpiętrze, a ja ewakuowałem się na górę schodów.

- Do domu! - krzyknęła mama.

Nie tak szybko. Podniósł z ziemi mój telefon i wyrazem triumfu spojrzał mi się w oczy.

- Dlaczego mnie zaatakowałeś? - zapytałem.

Nie odpowiedział i tylko patrzył z jadowitym uśmiechem.

- Oddaj! - nakazała mama.

Cisnął aparatem
o ziemię z taką siłą, że mój dzielny samsung rozpadł się na cztery części. Poszli. Pozbierałem z kamiennej posadzki szczątki i w końcu wszedłem do znajomych. Co się okazało...

Ludzie, których spotkaliśmy na dole pod klatką wcisnęli na domofonie nie ten numer co potrzeba i zamiast do naszych wspólnych znajomych zadzwonili do tych państwa. 
Oni mieszkali piętro niżej. Pan ponoć zbudzony dzwonkiem dostała ataku szału. Na początku (jeszcze wtedy, gdy wchodziłem w górę schodami) podbiegł piętro wyżej i zaczął walić pięściami w drzwi nadjeżdżającej windy. Kiedy zatrzymała się otworzył drzwi i zaczął bluzgać mojej żonie i ludziom, z którymi jechała. Sprawni go uspokoili i ruszył na dół, do siebie. Na nieszczęście na schodach spotkał mnie.

Po pół godzinie przyjechała... policja. Stróży prawa wezwała żona tego pana, oskarżając mnie o to, że ją uderzyłem. Oświadczyła, że dostała ode mnie w twarz i jest w tym miejscu mega spuchnięta.

- Nic nie widać - skwitował policjant.   
     
Zostałem spisany. I na razie to tyle. Miałem zranione ucho, co widać na zdjęciu. Poza tym miałem potłuczoną prawą stronę głowy.

Jaki morał z tej historii? Ano taki, żeby w groźnych sytuacjach nie unosić się honorem i nie wchodzić w pyskówkę. Uciekać! Przynajmniej dopóki to możliwe. A potem lać z całej pary, czym popadnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

0.68 grama. Historia prawdziwa