Autor: Alex Kłoś
Wenecja z okna samoloty wygląda osobliwie. Widać zalaną lagunę, motorówki odgrywające role
taksówek. Na lotnisku wiosna. Ruszamy autostradą w stronę gór. Po jakimś czasie na horyzoncie
zaczynają majaczyć ośnieżone szczyty. Gdy docieramy do Dolomitów w powietrzy czuć wiosnę.
Pnąc się w krętą szosą obserwujemy tyczki ustawione na poboczu, to znak, że kiedyś bywały tu
srogie zimy, a tyczki były po to, żeby wyznaczyć przebieg drogi. Śnieg pojawia się dopiero gdy
docieramy do znajdującej się na wysokości 1224 m n.p.m. Cortiny d’Ampezzo. Potem jest już biało.
Wjeżdżamy do regionu Alta Badia. Miejsce, w którym obok włoskiego słychać zima najczęściej
angielski i rosyjski. Jednak Dolomity cieszą się coraz także coraz większą popularnością rodaków.
Dlaczego jedziesz w Alpy do Włoch, a nie Niemiec, albo Austrii, pytam znajomego. Bo Włosi są
sympatyczniejsi, odpowiada. Faktycznie na zaśnieżonej ulicy Strada Colz, głównym trakcie mieściny
kurortu widać wyluzowanych i pogodnych ludzi. Nie ma tu dorożek, ciupag, tłumu wczasowiczów,
białego niedźwiedzia i chaosu budowlanego. A taka poza tym jak to w górach, drewniane domy i
widoki jak z pocztówki.
Idziemy na narty
Wypożyczenie na dzień desek do rekreacyjnej jazdy kosztuje 25 euro. Buty – 15 euro. Kask – 5 euro.
Za ski pass na tydzień trzeba zapłacić 278 euro. To przepustka na wszystkie kolejki i wyciągi w okolicy,
a jest w czym wybierać. W Alta Badia na miłośników narciarstwa alpejskiego czeka 130 kilometrów tras,
obsługiwanych przez 53 wyciągi. W porównaniu z zimową stolicą Polski jest to inna galaktyka. Trasy
są otwierane o godz. 10, a zamykane o 16. Można by pewnie zainstalować latarnie i wszystko kręciło
by się dalej, ale po co? Przecież jutro też będzie dzień. Rano na stacji kolejki linowej przy Strada Colz
roi się od narciarzy. Tłum oblega peron kolejki linowej, której żółte gondolki pojawiają się co kilkadziesiąt
sekund. Trzeba się zapakować do przesuwającej się przez cały czas gondolki, a drzwi zamkną się
automatycznie. Dolomity w słońcu wyglądają obłędnie. Mają lekko brązowawy kolor. Szczyty wokół
mieściny mają powyżej dwóch tysięcy metrów. Linia kolejki jest długa na 1837 metrów, a wagonik
wspina się z szybkością 6 m/s. Wystarczy czasu na rozmowę. Wysiadamy na wysokości 2050 metrów.
Przed nami płaskowyż Piz La Ila. Jego obszar znajduje się na pograniczu parków narodowych
nazywających się w lokalnej gwarze Puez Odle i Fanes Sennes Braies. Przypinamy narty i zaczynamy
spokojny zjazd w stronę tras, które opadają w dół kilkaset metrów dalej.
Gdzie są muldy?...
Śnieg, po którym jedziemy jest prawie idealnie gładki. Co noc na zboczach gór widać światła ratraków
pracujących nad trasami. Jest szczyt sezony, w maju warunki nie są tak idealne. Alta Badia nie jest
krainą przerażających stromizn. Przeważają niezbyt wymagające trasy niebieskie (69 %), nieco
trudniejszych czerwonych jest 28 %. Na odważnych czekają nieliczne trasy czarne (3%). Jakość tras
prowokuje do ekspresyjnej jazdy na górnej granicy możliwości. Szusowanie dostarcza emocji i
w końcu wpadamy w trans. Góra, dół, góra, dół... Świst wiatru i chrobot krawędzi. W takich warunkach
przy zachowaniu minimum zdrowego rozsądku trudno się przewrócić. Rozochocony tym, że tak świetnie
radzę sobie na alpejskich stokach kieruję się na Grand Risa. To najsłynniejsza czarna trasa w Alta Badia,
znajdująca się w północnej części płaskowyżu. Co roku rozgrywane są na niej eliminacje mistrzostw świata w
slalomie specjalnym mężczyzn. Najlepsi narciarze świata zjeżdżają z wysokości 1871 m n.p.m. na
metę zlokalizowaną na wysokości 1423 m n.p.m. Od razy czuję, że będzie ostro, bo na zjazd Grand Risa
decydują się tylko nieliczni narciarze zjeżdżający z płaskowyżu. Trasa przypomina ponoć rynnę.
W rzeczywistości jest to wycięta w lesie opadająca na leb na szyję łąka, której nachylenie dochodzi
w najbardziej ekstremalnym miejscu do 60 %. Stok nie jest tak perfekcyjnie przygotowany przez ratraki.
Jadę po twardym, zlodowaciałym śniegu. Na szczęście nie ma muld. Zsuwam się zakosami w dół mijany
przez narciarzy szusujących slalomem w dół. Tu widać, kto na prawdę potrafi jeździć na nartach.
Na tych, którzy chcą zaliczyć mniej ekstremalne, ale wymagające kondycji wyzwanie czeka Solleronda.
Masyw Solle stoi tuż obok płaskowyżu Piz La Ila. Otacza go jedna z najpiękniejszych alpejskich skirout,
czyli tras kolistych, po których porusza się kolejnymi wyciągami. Solleronda ma 40 kilometrów i przecina
cztery przełęcze i cztery doliny. Można ją przejechać w obie strony i zajmuje to 5 - 6 godzin. My nie
mamy na to dziś czasu, za to czeka na nas inna atrakcja - odcinek specjalny. Wytyczkowana trasa
do slalomu równoległego. Jest jak na Eurosporcie. Startujemy z bramek z elektronicznym pomiarem
czasu. Potem można wejść na stronę i po wpisaniu numeru ski passa zobaczyć film ze swojego przejazdu.
Obok na dzieciaki czeka szkółka z ruchomym chodnikiem i przypominające karuzelę urządzenie, na
którym można nauczyć się skręcania. Wszystkim frajdę sprawiają domki igloo w kształcie domów i
zwierząt. Można przez nie przejechać na nartach. Gdy wjeżdżam do jednego z nich hełm zsuwa mi się
na oczy. Nic nie widzę i wyciągam przed siebie ręce. Jakimś cudem na zakręcie w środku domku nie
wpadam na twardą śnieżną ścianę.
Narciarstwo smakoszy
W Alta Badia białe szaleństwo idzie w parze z urokami stołu. Region chcąc wyróżnić się na tle innych
alpejskich stacji narciarskich, od dwóch dekad realizuje program „Soire con gusto”, czyli narciarstwo
smakoszy. O to, żeby nie był to pusty reklamowy frazes dwa dziewięciu szefów kuchni wyróżnionych
gwiazdkami Michelina. Sezon narciarski trwa tu od końca listopada do początku kwietnia. Nieoficjalnym
otwarciem jest Gourmet Ski Safari, które odbywa się w pierwszą niedzielę sezonu. Podczas sesji live
cooking mistrzowie kuchni z różnych zakątków Alp przygotowują dania, które narciarze mogą
konsumować w minimum pięciu schroniskach. Za kulinarne safari trzeba zapłacić 50 euro. To nie wiele,
biorąc pod uwagę, że obiad w górach kosztuje 20. Przy stacji kolejki na Piz La Ila znajduje się
Club Moritzino. Na gości czekają ekskluzywne restauracyjne wnętrza, obok których jest sala dla
mniej wymagającej publiczności. Konsmuję tu świetną pastę z owocami morza. Nagle pojawia się dźwięk
mocnego elektronicznego beatu. W pierwszej chwili myślę, że dobiega z głośników podwieszonych pod
sufitem, ale szybko okazuje się, że swój live act zaczął didżej grający na tarasie. Minęła piętnasta i
zaczął się program apress ski. Na deskach pod stanowiskiem didżej wyginają się faceci. Średnia wieku
45 plus. Na nogach buty narciarskie, w dłoniach piwo, wino, drinki. Po drugiej stronie placu jest prosty
bar, w którym bez odpinania nart można zjeść za siedem euro smaczny makaron, wypić kawę, napić
się wina lub strzelić shota. Rzędy butelek czekają w pokrywającym deskę barową śniegu. Alkohol jest
tu wszędzie, ale na próżno wypatrywać na stokach pijanych narciarzy. A to, żeby tak było dbają
patrolujący trasy Karabinierzy. Ludzie tu jeżdżą spokojnie i nie widać, żeby ktoś się przewracał.
W ciągu trzech dni tobogan widziałem tylko raz, w niedzielę, gdy na stokach zrobiło się już tłoczniej.
Szlakiem rozkoszy podniebienia
Poruszając się po świetnie oznakowanych trasach i systemie wyciągów regularnie napotykamy na bary,
grille, czy schroniska. Gdy wchodzimy do jednego z nich na stole ląduje przekąska z wędlin, a
potem krwiste dania z grilla. W menu hotelowych restauracji widać wpływy z południa Włoch, Bałkanów
i Austrii. W miejscowości San Cassino w restauracji St. Hubertus w hotelu Rose Alpina swoje czary
odprawia mistrz kuchni Norbert Niederkofler, zdobywca trzech gwiazdek Michelina. Brak chyba tylko
jednego - fast foodów. Miłośnik McDonalds’a i Pizza Hut musi przełknąć to, że tutaj nie skonsumuje
swoich ulubionych specjałów. Na pocieszenie może zamówić sobie frytki. Lokalne specjały są nader
oryginalne z Polski dość szokujące. Ich styl wynika z historii regionu. Pierwszymi osadnikami w surowym
górskim środowisku byli rzymscy legioniści. Z czasem powstała kultura Ladynów i jej regionalne zwyczaje,
kuchnia i gwara, w której dziś jest najwięcej słów francuskich i niemieckich. W południowym Tyrolu
po ladyńsku mówi 30 tysięcy osób. Gwarę słychać w szkołach, urzędach i lokalnej telewizji. Dziś przemysł
turystyczny zalewa tę okolicę strumieniem gotówki, ale nie tak bardzo dawno, bo przed wojną panowała
tu bieda. Miejscowa kuchnia była bardzo prosta i kaloryczna. Klasyczny specjał to Schüttelbrot, czyli
placek chlebowy przypominający podpłomyk. Mam z nim kłopot, bo owszem jest smaczny, ale gryząc
go obawiam się, że ukruszę sobie zęby. Inne danie to panicia, czyli krupnik z kawałkami wędzonego
boczku. Konsumujemy te frykasy w malowniczej drewnianej chacie, rodzinnnej restauracji, w której
gotuje się z zgodnie ze starymi przepisami. Kolejnym punktem programu są turtres, czyli pieczone
pierożki, nadziewane serem ricotta, szpinakiem lub kiszoną kapustą. Daniem głównym jest golonka i
żeberka. Doskonałe!
Kultura wina
Przy stole obok siedzi kilku Włochów. Piją wino i cieszą się chwilą. Zero chamstwa i buractwa. Aż miło
popatrzeć, na to jak wygląda w praktyce „kultura wina”. Południowy Tyrol to kraina
winem płynąca. Na stacjach benzynowych ludzie popijają wino, a na stokach narciarskich swój
show prezentują sommelierzy. Można wykupić sobie winne safari z sommelierem i spędzić dzień
na objeżdżaniu na nartach znajdujących się na stokach winnic, a w marcu odbywa się Winne Ski Safari
(30 euro od osoby). W schroniskach przy barach wykutych w lodzie można wtedy skosztować
produktów tutejszych winiarzy. Winorośl rośnie w Dolomitach na wysokości od 200 do 1300 m n.p.m.
60 % procent win z regionu Alta Badia to wina białe. Lekkie, korzenne i orzeźwiające, w których czuć
rześkie górskie powietrze, słońce i wiatr. Najsłynniejszą lokalną odmianą jest gewürztraminer. Przez
szereg lat przyjęte było, że ten szczep winorośli - mutant odmiany savagnin rose - narodził się w jednej
z tutejszych dolin. Badania DNA wykazały, że pochodzi z Francji. Ja nie piję wina, a tylko piwo
bezalkoholowe. Żaden z rodzajów tego trunku nie był gorzki. Przypominam sobie koszmarny smak
Żywca 0% i jeszcze bardziej cieszę się, że jestem w Alta Badia.
Na nartach z fortecy
Dziś Dolomity są krainą dostatku i spokoju. Widać jednak cień ponurej historii z czasów I Wojny
Światowej. Atrakcja turystyczną są bunkry i fortyfikacje, działa i pomniki. Górskie szczyty i doliny
były linią frontu, oddzielającą Włochów od nacierających Austriaków. Po obu stronach poległo
od 150 do 180 tysięcy osób, a 60 tysięcy ludzkich istnień zabrały lawiny. W alpejskiej wojnie pierwsze
doświadczenia zdobywali m.in. Stanisław Maczek i Erwin Rommel. Podjeżdżamy pod samotną i
dużą górę Lagazuoi, którą dzieli od Alta Badia około dwadzieścia minut jazdy samochodem. Wjeżdżamy
kolejką linową na wysokość prawie 2778 m n.p.m. Jest lekka mgła i pada śnieg. Szkoda bo widoki
z Lagazuoi są przepiękne. Na szczycie jest muzeum poświęcone wojennej historii tego miejsca.
Włosi i Austriacy wkopali się w Lagazuoi tworząc wielopoziomową sieć chodników. Saperzy drążyli
sztolnie, w których zakładali ładunki wybuchowe. Pozostałością po eksplozjach są kratery na zboczach.
Przez drewniane drzwi wchodzimy do wnętrza góry. Korytarz się jest bardzo niski i przypomina mi ten,
w którym szedłem w piramidzie Chefrena w Gizie. Tu jednak jest nierówne śliskie podłoże. Dochodzimy
do stanowiska, w którym stoi karabin maszynowy. Z głośników słychać odgłosy strzałów. Na szczęście
to tylko muzeum. Zimą Lagazuoi służy narciarzom, na których czeka ośmio i pół kilometrowa malownicza
trasa. Zjazd pomiędzy skalnymi wieżami, obok zamarzłego wodospadu. Na dole czekają sanie i
wszystko zamienia się w kulig. Ciekawostką są sanie miejscowych górali. To letnia bryczka osadzona
na metalowych płozach. Chwytamy się za długą linę i ruszamy w stronę Alta Badia.
Komentarze
Prześlij komentarz