Opowieść o Pubie Moskwa


Noc pod Moskwą. Od lewej stoją: Paweł Żuk, Arnaud „Francuz” Andal, Magda Dragan, Marcin „Młody” Szyszko, Katarzyna „Kasianka” Jaśkiewicz, Karolina Markiewicz i Iza. W masce Gryzia, a na glebie Krzysiek Rybka.


Ekipie telewizji BBC pub Moskwa skojarzył się z londyńską portową tawerną. Mój znajomy dziennikarz po przeczytaniu tego tekstu zapytał, czy naprawdę można było prowadzić klub na trzydziestu metrach kwadratowych. Owszem! I to jak! Przez jakiś czas w tym niewielkim pomieszczeniu miksowała się postpunkowa załoga z klientelą mającą niewiele wspólnego z rock’n’rollowym stylem życia. Historia pubu Moskwa jest opowieścią o szalonym początku lat 90. O tym co było wtedy najpiękniejsze i najniebezpieczniejsze.  

Autor: Alex Kłoś   
Ta historia ma początek pod koniec lat 80, kiedy spotkało się trzech chłopaków: Borsuk, Zając i Długi. Robert Urbaniak, czyli Borsuk, nie pamięta kiedy dokładnie poznał Piotra Głucha, czyli Zająca. – Na pewno jeszcze przed studniówką w liceum optycznym na Siennickiej, na której robiliśmy za fotografów. A to było w 87. roku – wspomina. Połączyła ich pasja do fotografii i muzyki. Borsuk mieszkał z rodzicami na Ochocie. Zbierał płyty i zmagał się z egzaminami na wydział malarstwa ASP.

Zając był wysokim ciemnym blondynem z uśmiechem, który zapadał w pamięć. Pochodził z Chocianowa na Dolnym Śląsku. Towarzysko był tam związany z Mikrofonami Kanionami, legendarnym muzycznym kolektywem z Lubina. Zaprzyjaźnili się. Kiedy Borsuk zamieszkał u kumpla na Mokotowie, wkrótce dołączył do nich Zając. Tam spędzili półtora roku.

Borsuk poznał Długiego, czyli Piotra Hrycyka w 1988 r. . Poza zamiłowaniem plastycznym łączyła ich namiętność do muzyki. Długi był perkusistą, który zaliczył przygodę z punk rockiem, a wtedy słuchał  głównie soula i funki. Odznaczał się nieprzeciętnym wzrostem i mieszkał w blokach koło basenu Warszawianka. Spotkali się w policealnym Studium Nauczycielskim o profilu plastycznym, do którego zapisali się, żeby uniknąć wojska. Studium mieściło się koło Ronda Wiatraczna w budynku, w którym wówczas działał też Szkolny Ośrodek Socjoterapii, czyli sławny SOS, szkoła dla zbuntowanej młodzieży. Skończył ją m.in. pisarz Andrzej Stasiuk. Jednym z absolwentów studium plastycznego jest Paweł Althamer. Dziś na fasadzie tego neorenesansowej domu z pierwszej połowy lat 30. widać napis Dom Słowa Bożego.      





Wkrótce Borsuk ożenił się z dziewczyną, którą poznał w liceum. Osiedli w Malichach pod Pruszkowem, w domu po jej zmarłym ojcu. Przy domu był odziedziczony po tacie warsztat blacharsko-lakierniczy, który zaczął prowadzić Borsuk. Reperowali tu auta ludzie z warszawskiej załogi. Starego volkswagena ogórka zaparkował na dłużej Dariusz Hajn, znany jako Skandal, pierwszy wokalisty kultowej punkowej kapeli Dezerter.  

Na jam sessions i spotkania towarzyskie do Malich zjeżdżali plastycy i muzycy, regularnie pojawiał się Długi. Przycumował tu na jakiś czas Zając. Wyświetlał się Jasiu, kumpel Zająca z Chocianowa.
- Jasiu był ofiarą kuracji psychiatrycznej - opowiada Długi. Jasio  uciekając przed wojskiem symulował chorobę psychiczną i trafił do szpitala. Tam przeżył historię jak z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Lekarze pokazali mu co oznacza być naprawdę chorym. - Dostał taką dawkę psychotropów, że się rozjechał. Mówił powoli i widać było, że coś z ni  m nie tak - tłumaczy Długi. W Malichach skleiła się ich paczka. Melanżowali i marzyli o kolorowej artystycznej przyszłości. 


Lato w Malichach. Przyjechałem pograć z Długim. Widać kawałek jego perkusji. Na kolanach trzymam podróbkę Gibsona Flying 5. Postanowiłem, że będę miał taką gitarę, gdy zobaczyłem zdjęcie Jamesa Hetfielda z Metalliki.   



Kowbojki, fura i klub

Zając wyfrunął z Malich, gdy związał się z Anią, córką znanego trębacza jazzowego. Była znajomą Długiego z osiedla. Związek Zająca z Anią rozwinął się tak dobrze, że nie zwlekając wzięli ślub. W podróż poślubną pojechali za pieniądze jej ojca do Singapuru. Był rok 1990.

Z Azji Zając wrócił odmieniony.  W nowej skórzanej kurtce i butach kowbojkach. Zafundował sobie też furę. Długi:- Ojciec Ani grał na dewizowych trasach i wszyscy myśleli, że za zmianą sytuacji finansowej Zająca stoją pieniądze teścia.

Prawda była jednak inna, ale po kolei. Pewnego wieczoru spotkali się w Malichach. Do składu dołączył wtedy Mutant, kolejny znajomy z Warszawy. Zając oświadczył, że ma gotówkę i zamierza otworzyć coś swojego. Miejsce, klub, interes. - Uradziliśmy, że zrobimy klub muzyczny. Piwo, kawa i muzyka – mówi Długi. Zając miał być inwestorem i szefem, a oni mieli tam pracować. Prywatny klub muzyczny w 1990 roku? To był szczyt marzeń! Nie było czegoś takiego wtedy w Warszawie. Ale gdzie? To było pytanie za sto punktów.     

- Chłopaki łazili, łazili i wyłazili – wspomina Długi. Borsuk i Zając znaleźli miejsce na tyłach kina Moskwa przy Puławskiej. Od strony ulicy Chocimskiej. Moskwa została oddana do użytku w 1950 roku. Działało w dużym modernistyczny budynku, przed którym był postój taksówek. Do kina wchodziło się po niskich szerokich schodach, po ich obu stronach wartę pełniły wyraziste betonowe lwy. Do tylnej ściany dużego gmachy z szarej cegły przyklejona była niewielka przybudówka. Urzędował w niej malarz wielkich afiszy filmowych. Te były wywieszanych na frontonie kina. Długi: - Kino wynajęło Zającowi pracownię malarza. To był idealny strzał. Kameralnie, ale jednocześnie tuż przy Puławskiej. No i uwaga: była malutka ubikacja. 

Widzimy się wieczorem w Moskwie

Pierwszego października 1990 r. Zając podpisał z administrującą kinem spółką Petersburg umowę najmu. Lokal miał powierzchnię niespełna 31 metrów kwadratowych i dwa wejścia. Jedno z przodu, drugie z tyłu. Zgodnie z wpisem do działalności gospodarczej Zając miał prowadzić wypożyczalnię płyt kompaktowych oraz skup i sprzedaż płyt kompaktowych i analogowych. O barze ani mru, mru. Od razu było jasne, że wypożyczalnia była przykrywką, bo od początku planował, że będzie sprzedawał piwo.

Zakasali rękawy, wymurowali didżejkę i barek. Didżejka była przy wejściu, bar w głębi, jakieś dwa metry od drzwi do kibla. Przy dwóch ścianach stanęły barowe stołki. Szklankę można było postawić na przyklejonym do ściany blacie. Za barem stawał często Zając, obok niego Dominika, ładna blondynka - dziewczyna Długiego. W barmańskim teamie byli jeszcze Jasio i Mutant. Borsuk i Długi zostali didżejami. Ten pierwszy był też prężnym menadżerem klubu. – Przywiozłem do Moskwy swój sprzęt – wspomina Borsuk. - W didżejce u góry stał gramofon, pod nim wieża z dwukieszeniowym kasetowcem. Do tego masa płyt z różnych klimatów. Od reggae, funky, soul, rocka, rapa, jazzu po elektronikę. To były zasoby z naszych  domowych płytotek - mówi Borsuk.



Robert "Borsuk" Urbaniak. Autoportret zrobiony 2021 roku w studiu fotograficznym, które otworzył na chwilę wcześniej w Hajfie. Kilkanaście lat temu Borsuk wyemigrował do Izraela. 
O jego dalszych przygodach można przeczytać w tekście "0,68 grama", który jest na moim blogu.    
  

Ruszyli z końcem 1990 r. Z daleka na białej ścianie było widać wielkie litery A & P. Inicjały Ani i Piotrka. Wszyscy mówili po prostu Pub Moskwa. Popularny stał się tekst: Widzimy się wieczorem w Moskwie!

Na początku faktycznie prowadzili wypożyczalnie. Zapisywali w kajecie dane z dowodu i można było wyjść z płytą. Płyty jednak nie wracały. Z trzystu kompaktów po jakiś czasie ostało się kilkanaście.
  


Foto: Mariusz Dziurawiec. Piotr "Długi" Hrycyk. Zdjęcie zrobiona w 2020 roku na koncercie zespołu nieżyjącego już Piotra "Strojnowego" Strojnowskiego. Legendanego pierwszego wokalisty i gitarzysty zespołu Daab. Długi do dziś kontynuuje z powodzeniem swoją barwną przygodę muzyczną.      

Początki warszawskiego clubbingu

Do pracy przychodzili o szesnastej. O siedemnastej schodzili się ludzie. W drzwiach był duży wizjer, który otwierało się przesuwając klapkę. Taki jak na amerykańskich filmach o szemranych klubach w gettcie. To był pierwszy taki wizjer w Warszawie. Trzeba było zapukać, a wtedy uchylała się klapka i jeżeli pracownicy baru uznawali, że chcąc żeby ktoś wszedł, to go wpuszczali. Jak wkrótce okazało się, że drugim powodem istnienia wizjera były obawy Zająca wynikające z licznych, zadłużeń u dostawców i osób prywatnych. Oni zazwyczaj pukali w drzwi do godziny szesnastej.
Kiedy jeszcze nie było nikogo, a gdyby przyszli potem, to musieli by pocałować klamkę. A raczej wizjer. Na tym patencie Zając jechał dość długo. I jeszcze jedna ważna sprawa. Od szesnastej nie było też kierowniczki kina i stresu, że kobieta przyjdzie i zobaczy, że w wypożyczali działa bar i leje się piwo.


Z czasem wizjer poszedł w zapomnienie, drzwi nie były zamknięte i po prostu wchodziło się do środka. To był mocny moment, bo za progiem została szara rzeczywistość. Warszawa tamtych lat naprawdę było inna niż ta teraz. W środku czekał kolorowy świat.   
Wpadało się prosto w wir balangi. Znajomi, muzyka, narkotyki. 
Impreza trwała zawsze do następnego dnia. Ostatni klienci wychodzili nierzadko w południe. - Byliśmy młodzi, mieliśmy niespożyte zapasy energii i zdrowia - wspomina Długi. Pracowali na dwie zmiany, co drugą noc, po to, żeby solidnie odespać trudny obsługiwania kilkudziesięciu mocno nafazowanych klientów, którzy tłoczyli się w pomieszczeniu wielkości pokoju. To nie wszystko, bo druga cześć imprezy stała przed wejściem. Konwersując, paląc trawę i pijąc piwo z półlitrowych szklanek.       

Wieść, za kinem Moskwa powstał pierwszy w mieście, a pewnie i Polsce undergroundowy bar rozniosła się lotem błyskawicy. Co noc ludzie z postpunkowej załogi, która narodziła się w latach 80. na koncertach w klubie Remont, miksowali się z normalsami, którzy wpadali z ciekawości i nierzadko świetnie odnajdywali się w załoganckim klimacie. Częstym gościem był aktor Dariusz Jakubowski. Ten, który dał się potem zapamiętać m.in. z roli Struny w "Ekstradycji". Do zielonej amerykańskiej parki przyczepił biały znaczek zespołu Armia. Wpadał też Szymon Majewski, wówczas startujący dopiero do imponującej kariery, który pożyczał od didżeja płyty, które puszczał potem w radiu. Co jakiś czas odbywały się koncerty. Perkusja stawała w didżejce, a muzycy grali na... stołach. Nad nimi były małe jeszcze półki, na których stawiali szklanki z piwem. - Chcieliśmy zrobić kameralny klub. To co się wydarzyło przerosło nasze oczekiwania - mówi Długi. Dni zlewały się z nocami w niekończący się korowód imprez. Wkrótce na Polu Mokotowskim otwarto pub Marylin. Miał zbliżony klimat. Ludzie spędzali noce krążąc między Moskwą a Marylin. Szło się prosto Rakowiecką, a potem wystarczało przejść jakieś trzysta metrów obok stawu na Polu.

Kryształki pod wycieraczką

Nocami w Moskwie na ogół było spokojnie. Zając prosił, żeby nie palić w środku marihuany. Jak już wspomniałem ludzie wychodzili na zewnątrz i palili w kółku pod barem. Plac był wyłożony szarymi płytami chodnikowy, surowy, ale nie pozbawiony pewnej poetyki. Głównie za sprawą rozłożystych topoli, które od 1950 roku wyrosły  
na tyłach kina. To były inne czasy. Można było jarać i pić browar bez stresu, że pojawi się radiowóz i będą grube kłopoty. Konsumpcja piwa poza lokalem nie była nawet wykroczeniem.

Nie obowiązywała jeszcze restrykcyjna ustawa antynarkotykowa. Dragi wlewały się szeroką rzeką w zachłystujący się wolnością kraj. Nagle w zasięgu ręki była nie tylko marihuana i grzyby halucynogenne, ale także haszysz, przywożona z Trójmiasta amfetamina i LSD, czyli kwas. Kultowy narkotyk poprzedniej generacji Dzieci Kwiatów. Trawę i kwas z Amsterdamu do Warszawy przywoziło kilku chłopaków. Kwas był produkowany w formie kryształów, przypominających małe kamyczki. Jeszcze w Holandii wysypywali je na podłogę auta, a potem kładli na to wycieraczki. Gdyby celnicy podnieśli wycieraczki, była szansa, że
ale halo panowie, to tylko zwykłe kamyki.

Kursowali do Amsterdamu Volskwagenem T3 Wojtka, chłopaka z Mokotowa. Wszyscy byli stałymi bywalcami Moskwy i z reguły to ona była ich pierwszym przystankiem po powrocie z przemytniczego rajdu. Jeden kryształ kosztował 30 zł. Można śmiało powiedzieć, że zali imprezę kwasami. Pewnego razu Skandal rozdał w Moskwie kilkanaście kwasów. Tamtej nocy pub przeniósł się w inny wymiar.



Foto: Michał Wasążnik. Po lewej Robert Tyc, po prawej Skandal. To zdjęcie doskonale oddaje pozytywny przyjacielski klimat panujący w załodze. Autorem tej fotografii jest Michał Wasążnik, nadworny fotograf warszawskich punkowców. W klubie studenckim Politechniki Warszawskiej Riviera-Remont, Michał prowadził Foto-klub Remont. Ciemnia-laboratorium była tuż obok kanciapy, w której grały punkowe kapele.   

Pieniądze z Singapuru

Wszystko szło gładko, a do momentu, gdy pewnego popołudnia, zanim jeszcze zrobił się ruch, do pubu weszło dwóch gości. Podeszli do baru. Za kontuarem stali Zając i Dominika. - Ty jesteś Zając? - zapytali. - Tak, to ja - padła odpowiedź. Wtedy jeden z tych facetów wyjął pistolet i wsadził lufę w usta Zająca. Powiedział:- Masz dwadzieścia cztery godziny, żeby oddać kasę. Rozumiesz?

Okazało się, że chodzi o pieniądze, które Zając dostał od kogoś w Singapurze. Byli tam jak wiemy z Anią na podróży poślubnej. Wziął hajs i powiedział, że odda komuś w Polsce. Ale zamiast oddać spełnił swoje marzenie o klubie muzycznym. Po wizycie dwóch gości błyskawicznie pożyczył kasę od ojca Ani, który w zamian za uratowanie zięcia stał się też formalnie właścicielem klubu. Nad pubem gęstniały zresztą już od pewnego czasu czarne chmury, bo Zając narobił długów nie tylko od wspomnianych dostawców, ale także nie płacąc czynszu. Teść trębacz nie miał głowy do prowadzenia klubu i jedynym rozwiązaniem było nowe rozdanie. Tak na placu boju pojawił Jacek Romański, któremu o trudnej sytuacji w Pubie opowiedział Skandal. Jacek był człowiekiem z załogi. W latach 80. chodził na punkowe koncerty do Remontu, a w czasach poprzedzających Moskwę pracował jako profesjonalny akustyk m.in. przy nagłaśnianiu festiwalu w Jarocinie i kultowego jazzowego Jazz Jamboree. Czwartego września 1991 roku Jacek odkupił klub od ojca Ani.


Jacek Romański. Do zdjęcia zapozował w legendarnym kiblu Moskwy. Co się tam działo... 

Muzycy reggae grają nago

Jacek poznał undegroundowe kluby na berlińskim Kreuzbergu i w Madrycie. Wiedział dokładnie czego chce. Zamierzał przenieść takie  klimaty do Warszawy. Nowe porządki zaczął od remontu. Klub zmienił nieco wystrój, nad barem pojawiła się tabliczka: "Mistrzów świata uprasza się o spokój". Nowością był przycisk przy drzwiach wejściowych, który zapalał lampkę w barze. Był po to, żeby ludzie nie musieli bezskutecznie walić w drzwi, gdy w środku głośno grała muzyka, czyli zawsze. Zmienił się personel. Borsuk, Długi i Dominika mieli już dość zwariowanego, nocnego życia. – Wiele z osób, które wtedy jechały bez trzymani już dziś nie ma. Nie wytrzymali naporu narkotyków i prozy codzienności - mówi Długi. Jacek przyjął nową ekipę. Za barem stanęła Lidka, która z czasem coraz bardziej angażowała się w prowadzenie klubu. Koniec końców zostali z Jackiem parą. Na prośbę Ani i jej ojca robotę za barem dostał też Zając. Poza nim pracowali Góral – sympatyczny, przystojny niebieskooki blondyn, oraz sam Gogo Szulc sławny bębniarz punkowych zespołów TZN Xenna, Tilt, Moskwa i Armia. Barmański team zamykali Berling - wnuczek Gen. Zygmunta Berlinga oraz Marek Twardowski, na początku lat 80. manager Tzn Xenna. Dobrze znany wszystkim załogant. 


Foto: Kasia Fukiet. Na zdjęciu widać jaki wystrój miała Moskwa po remoncie przeprowadzonym przez Jacka. O słupek opiera się nieżyjący już Michał Sadowski, jedna z ikon warszawskiej załogi. Totalny fan Ramones i dobry duch. Obok swoje dłonie i szeroki uśmiech prezentuje z dumą Piotr "Fala" Falkowski. Jeden z mistrzów świata, którzy regularnie pojawiali się w Moskwie. Wszechstronnie uzdolniony artystycznie, charyzmatyczny, niezwykle pewny siebie i podobny do Iggy Popa. Grał na perkusji w zespołach U-Boat, Kult, Huok i Falarek. Pisał piękne wiersze, malował i szył dla ludzi z załogi skórzane ciuchy. Żyje.        

Poza muzyką graną co wieczór przez innego didżeja odbywały się koncerty. W Moskwie zagrały Immanuel, Houk, Apteka, początkujące Illusion, Faul, The group 36’6, Zgoda, Gott Vater Gott, The Rebels, Max i Kelner Techno Horror. Jazz zagrała kilka razy formacja This Things, w której grał m.in. popularny w załodze saksofonista Alek „Korek” Korecki. Była akcje performatywne, wystawy obrazów, fotografii Ady Lyons, grafik satyrycznych Macieja Jerzego i innych sympatyków Moskwy.



Jazzowy skład This Things. Na pierwszym planie saksofonista Alek "Korek" Korecki.  Korek wspomina: Graliśmy na stołach pod ścianą, zaraz pod półkami, gdzie trzymaliśmy piwo.

Do legendy przeszedł show zespołu reggae Immanuel. Jego członkowie rozebrali się do naga w trakcie koncertu, a przed stołami, na których grali tańczyły dziewczyny topless. Koncert oglądało ok. pięćdziesiąt bywalców. Wieść o tym, że muzycy występują nago okrążyła miasto i następnego dnia przyszło ponad trzysta osób. Większość nie zmieściła się w środku, a kapela wystąpiła tym razem  w ubraniach. Nieoczekiwanie natomiast firmowym busem przyjechała ekipa telewizji BBC, która dowiedziała się od kogoś na mieście o undegroundowym barze. Anglicy byli oczarowani Moskwą i powiedzieli, że kojarzy im się z londyńską portową tawerną. Nakręcili materiał na koncercie Immanuela i obiecali Jackowi, że przyślą z Londynu kasetę VHS z nagraniem. Nie przysłali. Regularnie zdjęcia i filmy wideo kręcił za to Jacek Romański. Ale niestety te materiały do dziś nie ujrzały światła dziennego. 

Ruskie granaty

Po czterech miesiącach z teamu wypadł na dobre Zając. Byłego właściciela klubu wyrzucił osobiście Jacek:- Przy pierwszym spotkaniu robił dobre wrażenie albo wzbudzał litość. Był jednak postacią totalnie autodestrukcyjną. Tak się pogubił, że w końcu odeszła od niego też Ania – wspomina Jacek. Zając nie mógł pogodzić się z tym, że stracił klub i klientom zza baru nie raz mówił, że są z Jackiem wspólnikami. Robił jednak wszystko, żeby skończyć fatalnie. Regularnie stwarzał problemy, gdy na przykład został wysłany do kina z kasą za czynsz, to zniknął na tydzień. Potem wracał i mówił, że nie pamięta tego, że dostał jakieś pieniądze. A przy okazji okazało się, że miesiąc wcześniej też nie wpłacił kasy.

Czarę goryczy przelała historia, która wydarzyła się podczas koncertu Ormiańskiej bluesowej kapeli 36’6. Do Jacka podszedł wtedy Marek Twardowski, który powiedział, że na zewnątrz czeka jakiś facet, który chce z nim pogadać. Facet miał rosyjski akcent i zapytał Jacka o to, czy jest wspólnikiem Zająca. Kiedy usłyszał, że tak to powiedział, że Zając nie oddał całej kasy, którą  komuś wisiał,  a  oni przyszli po dług. Dziesięć milionów plus odsetki. Na dzisiejsze pieniądze oznaczało to kwotę przeszło dziesięciu tysięcy złotych. Gość przywołał jednego ze swoich dwóch kompanów. Ten podszedł i wyjął  zza pazuchy rosyjski granat F1. Nie bawiąc się w 
ceregiele powiedział po rusku, że granatów jest więcej. Na zwrot kasy dali Jackowi, uwaga, dwadzieścia minut. – Jak nie oddasz kasy, to wrzucamy do baru granaty – zapowiedzieli. Jacek wytargował dwa razy więcej czasu. A potem rzucił się  do akcji i błyskawicznie zebrał kasę. Ale nie całą. Dał im te pieniądze i wszedł do klubu. To  była zagrywka hazardowa,  bo nie mógł mieć stu procentowej pewności, że ruscy odpuszczą. Zniknęli jak nocna mgła, a on od razu pogonił  Zająca, który na zawsze zniknął ze sceny.    



Jednym z rockmanów, którzy regularnie zaglądali do Moskwy był Robert "Sadek" Sadowski. Gitarzysta i kompozytor, który grał w zespołach Madame, Houk i Kobong. Facet z wielkim talentem i wrażliwą duszą buntownika. Miał świetne ucho i dobrą rękę - podpalał gitarę. Był  jednym z ważniejszych polskich  gitarzystów  rockowych lat 90.  Na nieszczęście padł ofiarą demona, który wyszczerbił mocno warszawską załogę. Mowa o heroinie. Sadek leży na cmentarzu w Ursusie.      

Dziewczyny z załogi

Na początku lat 90. nie było tysięcy sklepów z ciuchami, magazynów z kosmetykami, klubów fitness i czadowych fryzjerów. Na wylaszczenie się Polek trzeba było poczekać jeszcze kilka lat. Dziewczyny ubierały się ślicznie, ale ciuchy nie były tak seksowne jak dziś. W okresie jesienno-zimowym normą były dżinsy i sweter. W cieplejszych miesiącach T-shirt, a poza tym sukienki i spódnice. Na tym tle dziewczyny z załogi błyszczały swoim rockowym stylem. Albo wręcz przeciwnie, wyglądały tak, że nie sposób było myśleć o nich w kategoriach obiektu erotycznego. Gdy pojawiała się ładna i fajnie dziewczyna, to z miejsca stawała gwiazdą, obiektem westchnień i fantazji większości facetów. Moskwa na początku miała zdecydowanie męską publiczność. Momentami wyglądało to jak  wersja prototypowa programu w konwencji "Rolnik szuka żony". Z czasem gdy ruszyły conocne didżejskie sety, do kluby zaczęły zaglądać dziewczyny.


Jedną z załogantek była Katarzyny Jaśkiewicz, zwana Kasianką
: Moskwa to było niesamowite klubowe zjawisko. Osobiście spotykałam tam zawsze mnóstwo znajomych z kompletnie odległych środowisk. Z rozczuleniem wspominam sytuacje, gdy impreza przeciągnęła się do szóstej rano i można było zadzwonić do Moskwy, żeby sprawdzić czy tam jeszcze się bawią. Gdy barman nie mógł mnie usłyszeć, bo tak huczna była balanga, to wiadomo było, że towarzystwo może przenieść się na afterek do Moskwy. Kiedyś  na ekstatyczną wigilijną imprezę wbiło się do środka tyle ludzi, że stoły odsunięto pod ściany i zarówno na podłodze jak i na stołach ludzie skompresowani jak w worku próżniowym tańczyli skacząc jednocześnie, bo nic innego nie dało się wykonać - wspomina  Kasianka.




Kasia z Kanady. Taką ksywkę miała Kasia Fukiet, która faktycznie przyjechała z Kanady. Kasia ubierała się zawsze w ciemnych tonacjach. Obok jej przyjaciel, nieżyjący już Michał Sadowski. 

Panowała wolność i swoboda. Widok całującej się pary był normą. Miłość homoseksualna była w tamtych czasach w przestrzeni publicznej nieobecna. Większość ludzi - teoretycznie - była heteroseksualna. Czasami zdarzały się fajerwerki. Współautorem legendarnego skandalu obyczajowego był Robert Tyc, którego postać zostanie opisana szerzej za chwilę. Historia o której mowa wydarzyła się jeszcze za czasów Zająca. Otóż którejś nocy zatkał się kibel i wylało się z niego szambo. Dzielni pracownicy klubu nie mogli go odetkać, bo w ubikacji zamknęli się Tyc i jedna ze stałych wielbicielek klubu. Kiedy brudna woda rozlała się prawie po całej podłodze, otworzyły się w końcu drzwi. Przypadkowo. Zaskoczenie było bezbrzeżne, bo ludzie w klubie ujrzeli rozgrywającą się w kiblu scenę porno. 


Koncert Immanuela. Tym razem wszyscy są ubrani. Na stole gra i śpiewa Jacek "Dzeksong" Onyszkiewicz. Na dole na pierwszym planie występ kolegów obserwuje Piotr Łojek, z Elektrycznych Gitar. Obok stoi Maryna Świętochowska, jedna z najatrakcyjniejszych dziewczyn w załodze. Jakość zdjęcia tragiczna, co raczej było dość powszechne w owych czasach.        

Oszty żilgas!

Paradoksalnie Moskwa była raczej bezpiecznym miejscem. Nikt się nie bił i nie szarpał. Punkowa załoga z lat 80. shipisiała, jarała zioło i wibrowała w transowych klimatach. Czystego punk rocka można było usłyszeć rzadko, najczęściej rocka, soul, reggae i wczesny rap. Permanentna impreza miksowała się z artystycznym fermentem.

Załoga miała swoje ulubione powiedzonka. Na narkotyki mówiono szuwax, albo dla żartów malwax. Modne było słowo kunglas, które miało bliżej nieokreślone znaczenie i pojawiła się zwłaszcza przy konsumpcji środków psychoaktywnych. Często można było usłyszeć krótkie - oszty! Przez kilka lat popularny był zwrot - oszty żilgas! Jego autorstwo przypisywane jest Piotrowi Dubielowi, znanemu szerzej pod ksywką Czombe. Wypowiadano go po to, żeby wyrazić duże wrażenie jakąś sytuacją. Klasyczną tekstem pojawiającym się w konwersacji było - oszty bracie! Bardzo popularne było hiszpańskie słowo - loco. Czyli wariat, szaleniec.
Używali go powszechnie muzycy. Niekiedy pojawiła się - chico, czyli chłopiec. Szczególnie barwnym językiem odznaczał się nieżyjący już perkusista zespołu Wilki, Marcin Szyszko, zwany powszechnie Młodym. Młody dzieciństwo spędził na kontraktach z rodzicami w Afryce. Znał nieźle angielski i kolegów muzyków zwracał się - cat. To słowo pochodzi jeszcze ze slangu amerykańskich bluesmanów. Młody uwielbiał słowotwórstwo, jego klasycznymi powiedzonkami były: sukinkot; wyruchaj mnie, albo zjedz; kurwa twoja starsza siostra!       
 


Foto: Kasia Fukiet. Marcin Szyszko, czyli Młody. Wybitnie utalentowany perkusista. Człowiek impreza i mój przyjaciel. W tamtych czasach swym chłopięcym wyglądem w pełni zasługiwał na swoją ksywkę. Był specjalistą od jazdy bez trzymanki. Uwielbiał narkotyki i sex. Grał na perkusji w zespole Wilki i jako jeden z nielicznych załogantów nieźle zarabiał. Nagrał z Wilkami kilka płyt, dożył do czterdziestki z hakiem. Mieliśmy z Młodym kapelę metalcore'ową Toxix. Naszych kawałków można posłuchać pod tym linkiem: https://www.youtube.com/channel/UCxBg5phvDriR8uhXoaKEU2A/videos Marcin leży na cmentarzu w Wawrze. 

Czasem pojawiali się ludzie, którzy rozkręcali tak mocną fazę, że Moskwa stawała się sceną psychodelicznego happeningu. - Czasem
czułem się jak w psychiatryku skrzyżowanym z teatrem Grotowskiego - wyznaje Długi. Najbardziej wyrazistą postacią tego typu był Robert Tyc. Sławny punkowiec z Mokotowa, człowiek o niesłychanej fantazji, ogromnym temperamencie i warunkach fizycznych, które można by wykorzystać jako fundament grubej kariery sportowej. Był wysoki, eksplozywny i gibki. Miał duszę artysty i spontanicznie wykonywał performensy. Tańczył, grał na instrumentach, opowiadał swoje historie. Ludzie kochali Tyca. 



Foto: Jacek Romański. Jak wspomina Jacek, Tycu w późnym okresie Moskwy zmienił nieco styl. Pojawiał się na przykład ubrany w białą koszulę. Był nieformalnym bodygardem, gdy robił się dym wchodził do akcji. Skutecznie. 

Pewnego zimowego wieczoru na Moskwę napadła grupa żuli o skrajnie prawicowych poglądach. Opowiada Marzena (wówczas dziewczyna i matka syna Fali): Było zimno, wiał wiatr i był lód. Siedzieliśmy z Piotrkiem Falą w moim maluchu. Nagle pojawiaj się jacyś idioci we flajersach i zaczynają atakować budę. Moskwa była dla nich siedliskiem punkowców, hipisów i narkomanów. Walą z kopa w drzwi i chcą wejść do środka. Po to żeby spuścić ludziom łomot, to było jasne. Nikt im nie otworzył w końcu zaczęli rzucać kamulcami w drzwi i ścianę. Nagle bach! Otwierają się drzwi i wyskakuje Tycu. Jest na placu i od razu leci do stojącego nieopodal kontenera na gruz. Wyjął z niego przepalone lampy jarzeniowe. Natarł na nich wymachując neonówkami jak mieczami. Usiłowali go kopać z karata, ale wywalali się na plecy. Był szybki jak wiatr. Szalony. Przerazili się i ślizgając się na lodzie zaczęli uciekać. Już nigdy nie wrócili - opowiada Marzena. 

Czasem nie było tak komicznie. Opowiada Krzysiek Boruc z załogi rockabilly:
Stoimy przy barze i pijemy piwo. Ja, Hubert Karwicki i Tyc. Robert opowiada jak dwie godziny wcześniej dostał nożem. Jasne Robert, jasne, odpowiadamy żartując. A on po godzinie on podnosi sweter, a tam jest głęboka rana cięta, szeroka na trzydzieści centymetrów - wspomina Krzysiek.

Człowiek z kosą

Żyjąca poza granicą rzeczywistości Moskwa z czasem zaczęła zasysać coraz większy chaos. - Sensacyjnych historii było dużo - mówi Jacek Romański. - Kiedyś nocą kolega Rybka urządził sobie nowym nissanem patrolem rajd dookoła kina. Jeździł fosą chodnikami, po schodach, aż do zniszczenia terenówki. Innej nocy ktoś usiłował wzniecić pożar, ale klub i klientów ocalił Paweł „Kelener” Rozwadowski. Legendarny wokalista Deutera stłumił płomienie. Największy hard core zaliczył natomiast Jacek. Ta historią wiąże się z Michałem, jednym ze stałych bywalców. Michał był młodym facetem cierpiącym na zaburzenia psychiczne. Trenował przedtem jakieś sztuki walki, malował psychodeliczne obrazy i podobnie jak Tyc miał artystyczną wibrację. W tamtym czasie miał trudny okres. Chodził po mieście odklejony i usiłował złapać kontakt prowokując coraz dziwniejsze i niepokojące sytuacje.    

Kiedyś przebrał się za czarną śmierć i stanął z kosą przed wejściem. Innym razem rzucił w Goga tarczą od piły, tak ostro, że wbiła się w cennik na barze. W końcu Jacek zapowiedział, że po kolejnym wybryku, zaprowadzi go na policję. Ostrzeżenie nie poskutkowało. Michał pojawił się i zaczął rzucać nożem w drzwi wejściowe do klubu. To jednak nie powstrzymało imprezy. Ludzie wchodzili i wychodzili tylnym wyjściem. Jacek w końcu jednak nie wytrzymał i wyszedł do Michała. Ten widząc go zaczął oddalać się szybkim krokiem. Jacek ruszył za nim. Spotkali się na przejściu dla pieszych przez Puławską. Jacek chciał go złapać, ale nadział się na długi nóż, który przebił mu żebra. Raz, dwa, trzy razy. Jakimś cudem wrócił do baru. Wszedł i oświadczył:- „Słuchajcie, chyba dostałem kosę”. Po tym upadł. Karetka na szczęście dotarła na czas i lekarze uratowali mu życie.

Towar z podłogi 

Kiedy dochodził do siebie po tej akcji w klubie rozkręciła się na fest  dilerka. - Przestałem tam chodzić, bo widziałem Centralny - wspomina Długi. W klubie przesiadywali przeróżni narkomani. Oni i dilerzy, dla których Moskwa stała się ulubionym spotem. Co jakiś czas zaglądał też Marek Kotański, szef Monaru. Pan Marek miał doskonałe rozeznanie w sytuacji. Prowadził barwne polemiki, z urzędującym za barem nadal twardo Twardym. 

Zaczęła też pojawiać  się policja. Opowiada Maciek (jeden  z bywalców): Pamiętam nalot. Była sroga zima. Zdejmowali wszystkich, którzy wchodzili i wychodzili. Finalnie zostałem w środku tylko z Twardym. Przy stoliku siedziało trzech tajniaków. Na ich oczach wyjaraliśmy wszystko co mieliśmy. Nie wiem dlaczego nie zareagowali. Być może dlatego, że nie mogli działać w środku. Pod wejściem leżało dużo ciekawych rzeczy, wszyscy wyrzucali to,  co  mieli. A potem policja odjechał i po godzinie było jak zawsze - wspomina Maciek.

Przy którejś z kolejnych wizyt stróżów prawa klub tradycyjnie błyskawicznie opustoszał, a na podłodze leżało sporo torebek z przeróżnym towarem. W klubie zostało tylko kilku gości już tak nawalonych, że chyba nawet nie zdawali sobie sprawy z sytuacji.
Mundurowi weszli do środka, rzucili okiem na sytuację i jak gdyby  nigdy nic wyszli. Ludzie w klubie rzucili się po towar. Lecieli na nim przez kilka kolejnych dni.

Świetlica z herbatą i heroiniści

W końcu presja stała się tak duża, że było jasne, że nadchodzi koniec. Marek Kotański wypowiadał się w mediach alarmując, że Moskwa to siedlisko narkomanów. Działał też mocno zakulisowo, rozmawiając o sytuacji z kierowniczką kina, która była jego koleżanką z podstawówki. Klub działał na mocy przedłużanej co miesiąc umowy. Któregoś razu spółka Petersburg nie przedłużyła umowy. To było w 1993 roku.


Na ostatnim koncercie zagrali Max i Kelner, czyli nieżyjący już obaj Robert „Afa” Brylewski Paweł „Kelner” Rozwadowski. Potem nastąpiły dni ostatnie. Opowiada gitarzysta bluesowy P
iotr Nalepa:- W tamtych czasach wróciłem z kilkuletniego pobytu za oceanem i szukałem znajomych. Odkryłem klub Moskwa. Byłem tam tylko kilka razy. Klimat był mocno dekadencki. Któregoś wieczora wpadłem znów na piwo, a facet zza baru powiedział, że to ostatni raz i przed wyjściem robimy demolkę. Nie było w tym agresji, tylko zabawa, rzucanie krzesłami i szkłem o ściany, dekonstrukcja dekoracji. Do domu zabrałem, jako pamiątkę plastikowy kwiatek z czasów RL-u. Służył za dekorację baru - wspomina Piotr Nalepa.

Jak się okazało Marek Kotański miał plan. W miejscu Moskwy otworzył świetlicę Monaru. Zamiast piwa i narkotyków można było kupić herbatę i kanapki. Ku przerażeniu mieszkańców okolicznych domów na tyły kina zaczęli ściągać heroiniści z Dworca Centralnego. Zaćpane nieszczęśliwe ludzkie strzępy padały pokotem za kinem. Przerażeni mieszkańcy wymusili ostatecznie zamknięcie świetlicy Monaru.



1995 rok. Słowik, załogant z Żoliborza, wokalista punkowego zespołu Nowy Świat. Słowik zrobił sobie focię pod wejściem do nieczynnej od dwóch lat Moskwy.

Zostały tylko lwy

Kino rozebrano w 1996 r. Dziś ostatnią pozostałością po nim są dwa kamienne lwy na chodniku przed budynkiem Silver Screen. Żeby zobaczyć gdzie był pub Moskwa trzeba przejść na jego tyły. To było tam, tam gdzie znajduje się tylne wejście do biurowca Europlex.

Zając zmarł w 1998 r. Nie wytrzymało serce, miał 32 lata. Leży w rodzinnym Chocianowie. Ekipa jeżdżąca po kwasy do Holandii wpadła w końcu na granicy i jeden z chłopaków przesiedział prawie dwa lata w niemieckim więzieniu. Wojtek, którego busem jeździli zabił się w czołówce z Tirem. Co gorsza zabierając ze sobą na tamten świat znajomego, który siedział obok. Skandal odszedł zimą 1995 r. Wstrzyknął sobie brudną igłą heroinę. Długi mieszka w Warszawie. Jest grafikiem komputerowym i dziennikarzem, gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Borsuk jak już wiemy od kilkunastu lat mieszka w Izraelu. Wpada jednak czasem do Warszawy. Jacek z Lidią mieszkają w Warszawie. Od wielu lat są małżeństwem.



1996 rok. Rozbiórka Kina Moskwa. Po pięknych topolach pozostały tylko wspomnienia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun