Nissan Titan Desert














Autor: Alex Kłoś (LOGO, 2010)
Po 34-kilometrowym stromym podjeździe wyjeżdżam na równinę. Na asfalt i wprost pod czołowy wiatr.Robi się ciężko, zaczyna mnie boleć biodro. Przypominam sobie zdanie, że w wietrze jest Duch Święty. Mięknie mi rura i zbiera na płacz.


Pojedziesz i napiszesz? 

Takie telefony stawiają wszystko na głowie. Tym razem zadzwonili z "Logo" z pytaniem: "Czy chcesz wystartować w rajdzie MTB w Maroku?". Na początku wiosny moja forma rowerowa jest cieniutka. Zimą nie pedałuję, "przesiadam się" na biegówki. Gdy w czwartek, 8 kwietnia, powiedziałem sakramentalne "tak", byłem po kilku dniach niewinnego jeżdżenia, głównie po mieście. Wklepałem w YouTube Nisssan Titan Desert i zobaczyłem kolarzy przemierzających pustynię, wjeżdżających w skaliste góry trudnymi technicznie, kamienistymi drogami. Nigdy nie jeździłem moim góralem po prawdziwych górach, a teraz się zgłosiłem na pięcioetapowy, 478-kilometrowy rajd po Saharze i górach Atlas. Jeden z dziesięciu najcięższych maratonów MTB na świecie.


Ja i mój Bronco

Titan Desert bywa nazywany rowerowym Dakarem, bo rozgrywany jest w Maroku, przez które kiedyś przebiegała trasa tej legendarnej imprezy, i został stworzony przez ludzi organizujących słynny rajd samochodowy. W tegorocznym rajdzie swój udział zapowiedziało 340 osób, z grubsza dwa razy więcej niż rok temu. Obok zawodowców - amatorzy, nierzadko po sześćdziesiątce. Titan Desert nie jest wliczany do klasyfikacji MŚ. Jak tłumaczą organizatorzy, najważniejsze jest pokonanie trasy, a ten, kto tego dokona, jest człowiekiem z tytanu.


Do tego trzeba być w formie, a ja musiałem oddać w ciągu czterech dni swój rower, który miał być wysłany pocztą kurierską do Hiszpanii, a potem do Maroka. Wskoczyłem na siodełko i nakręciłem przez trzy dni prawie dwieście kilometrów. W niedzielę poczułem, że jeszcze chwila i będzie po zawodach, bo padną mi stawy. W poniedziałek na ostatnich nogach popedałowałem swoim bronco ATX 880 do sklepu Bikeman na warszawskim Ursynowie. Tam, gdzie kupiłem go jesienią 1996 r. Ważył 10,9 kg. Miał rewelacyjną ramę z aluminium CU 92, wykorzystywanego w przemyśle kosmicznym, i osprzęt Shimano Deore XT. Był pełnym hardtailem wyposażonym w hamulce w systemie cantilever. Rama bez trudu przetrzymała kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. Kilka lat temu poczułem, że mam już dość kolarskiej pozycji, kupiłem wysoką fajkę i kierownicę, a w końcu wygodne żelowe siodełko. Wyprostowałem się i zwolniłem.

Ekipa z Bikemana wyszła naprzeciw mojemu szaleństwu. Przygotowali mój rowerdo rajdu i zapakowali go w karton, po który zgłosił się kurier. Stary znajomy ze sklepu R99 wsadził mi na głowę przyzwoity kask. Kupiłem pięć dętek, łatki, pompkę i pierwsze w życiu buty do jazdy na rowerze. Przez dwa tygodnie intensywnie się nawadniałem i z wolna godziłem z myślą, że przejadę dwa, może trzy etapy, a potem będę oglądał rajd z wozu prasowego. Gdy wyruszałem do Hiszpanii, moje nogi były już w formie i nastrój miałem bojowy. Z uczestnikami rajdu spotkaliśmy się na lotnisku w Barcelonie. W Titan Desert startują głównie Hiszpanie. Poza tym Portugalczycy, Amerykanie i nieliczni ludzie z zachodniej Europy. Jedynym Polakiem na rowerze byłem ja. Był też Tomasz Nastaj z Nissana, który jako rodak podtrzymywał mnie na duchu: "Jesteś sportowcem, poradzisz sobie. W zeszłym roku do mety dojechał facet, który miał 77 lat".


Pocałunek pustyni

Lądujemy na lotnisku z budynkiem wielkości niewielkiej stacji kolejowej. Świat ma kolor żółty, brązowy i zielony. Pierwsza myśl, jaką wyprodukował mój mózg w Afryce? Masz 60 sekund na założenie czegoś na głowę, bo inaczej pewny udar słoneczny! 40 stopni z groszami i ani jednej chmurki. Zakładam fioletową bandanę. I od razu słyszę: "Are you espanol?". I tak przez dwa dni. Potem już było wiadomo, że jestem polaco.

Titan Desert nazywany bywa rowerowym Dakarem. Trasa prowadzi  przez marokańską część Sahary i góry Atlas.  

Jedziemy do oddalonego o godzinę drogi hotelu w mieścinie Arfud, przez suchy i biedny świat, zamieszkany przez ludzi w długich szatach, kobiety z zakrytymi głowami i robotników pracujących we flanelowych koszulach. Zabudowany niskimi, klockowatymi domami, z których wystają ku niebu pręty zbrojeniowe. Arfud to wrota Sahary. Za nimi zaczyna się największa pustynia ziemi. Mieszkają tu głównie Tuaregowie, rdzenni mieszkańcy północnej Afryki i Sahary. Hotel na tym tle jest oazą luksusu. Po rozpakowaniu się ruszam na małą przekąskę ze szwedzkiego stołu. Każdy uczestnik musi się zarejestrować, podpisać stosowne formularze, pobrać road book i czip, mocowany do widelca. W parku maszyn wre praca. Ludzie wyjmują z kartonów rowery, skręcają je i ruszają na próbne jazdy. Pożyczam klucze i szybciutko ogarniam swojego bronco. Nadal ma uchwyt do mocowania fotelika dziecięcego.


Koleżanki i koledzy z rajdu prezentują styl kolarski. Sportowe rowerowe ciuchy, uśmiech na twarzy i szczupła sylwetka. Spojrzenie przykuwa chudy pan w średnim wieku. Spod bejsbolowej czapki wystają czarne dredy. Na piersiach złoty krzyż. Z ciemnobrązową skórą wygląda jak indiański wódz. To Tinker Juarez, 49-letni Meksykanin, oficjalny rider Cannondale. Ikona BMX i kolarstwa górskiego. Facet z totalną charyzmą.


Po napompowaniu obu kół do trzech i pół atmosfery wzuwam buciki kolarskie i ruszam asfaltową drogą do wsi. Mijam palmy, brązowe domy ulepione z gliny. Przed powrotem do hotelu postanawiam skosztować off roadu. Wjeżdżam polną drogą w pustynię.
Po około 30 minutach docieram do otoczonej palmami studni. Twarz mam czerwoną jak burak, a usta suche jak piasek. Serce wali, jakbym wypił duszkiem osiem kaw.  Jeżeli to tak ma wyglądać, to prędzej dostanę zawału, niż przejadę ten rajd. Tomek uspokoił mnie, że pierwszy etap liczy wprawdzie 98,41 km, ale tylko przez pierwszych pięć będziemy forsować wydmy. Potem będą kamieniste i szutrowe szlaki, przecinane odcinkami piaszczystymi. Luz.Przed snem wlewam w siebie półtora litra wody. Rano budzą się o godzinę za wcześnie i nerwowo przewracając z boku na bok, dalej popijam wodę.





Dzień szczęścia

3 maja. O siódmej, jeszcze przed wschodem słońca, start z położonej tuż obok miejscowości Maadid. Lekkie śniadanko bez mięsa. Każdy uczestnik obowiązkowo pobiera trzy litry wody, kwitując to podpisem. Większość potem przelewa życiodajną ciecz do zbiorników w plecakach, z których można popijać ją przez rurkę w trakcie jazdy. Ja mam normalny plecak. Wlewam w siebie półtora litra wody, dwie butelki zarzucam na plecy i ustawiam się do startu. Na tle peletonu wyglądam jak podróżnik w czasie. Wokół najnowocześniejsze modele, czołowe marki. Najwięcej - Specialized, model S-Works. Ja mam najstarszy i najtańszy rower w peletonie. Zamiast obcisłych spodenek z pieluchą luźne szorty BDU 3 color. W oczach ludzi widzę pytanie: "Człowieku, co ty tu robisz?".

Ruszamy! Nad naszymi głowami huczy mały helikopter z ekipą telewizyjną. Rajd cieszy się w Hiszpanii żywym zainteresowaniem. Codzienne relacje publikowane są w prasie i pokazywane w sportowych kanałach telewizyjnych. Miłośników kolarstwa fascynuje rywalizacja pomiędzy kolarzami szosowymi i górskimi. W tym roku zapowiada się nader ciekawie, bo tych pierwszych reprezentuje Roberto Heras Hernández. Zawodowy kolarz mający na koncie trzykrotną wygraną w wyścigu Vuelta a Espana i triumf w Titan Desert w 2008 r. Jego górskimi rywalami są Czesi Martin Horak i Ondrej Fojtik z zespołu Nissan CEE1.



Docieramy do diun. Zaczyna się pchanie roweru po wydmach i stanie w kolejce do pierwszej bramki kontrolnej. Przy przejeżdżaniu przez nią nasze zaczipowane rowery wydają charakterystyczne piknięcie. Rajd ułożony jest tak, że na każdym etapie czekają na nas trzy bramki kontrolne i trzy punkty z wodą, w których można uzupełnić poziom płynu w organizmie i plecaku.
Robi się gorąco. Wyciągam z plecaka bloker 50+. Smaruję twarz, ręce, piszczele i kark. Wypijam litr wody i jadę na podbój Sahary. Trasa rajdu jest oznaczona kawałkami plastykowej taśmy z napisem Nissan i pomarańczowymi strzałkami namalowanymi sprejem na kamieniach. Dzięki temu nie trzeba korzystać z road booka, który i tak do niczego by mi się nie przydał, bo nie mam licznika przejechanych kilometrów.



Po godzinie zatrzymuję się przy czymś, co wygląda na starożytny berberyjski gród warowny. Sto metrów dalej jest punkt kontrolny, słyszę wrzask jakiegoś faceta: "Szybciej! szybciej!". Naciskam mocniej na pedały. Chyba źle wjechałem do bramki. Stojącą przy niej kobietę widok mojej twarzy mocno zaniepokoił i zaczyna krzyczeć: "Mów do mnie! Mów do mnie!". Tłumaczę, że wszystko ze mną jest OK, a wyglądam tak, bo przyjechałem z kraju, gdzie aktualnie jest o jakieś 30 stopni chłodniej. Uspokoiło ją to.

Powolutku zaczyna się prawdziwa próba sił. Góry i wspinaczka. Podłączam się pod grupkę starych kolarzy. Końcówka podjazdu na przełęcz jest tak ostra, że pchamy rowery na skróty górską ścieżką. Docieramy na przełęcz. Czeka tu kolejna miła pani i ludzie z ekipy rajdu. Leją mi wodę na głowę, a pani zapewnia, że teraz będzie już łatwiej. Ruszam w dół. Staję na pedałach i pruję po kamienistych drogach. Ale zabawa! Staram się nie myśleć o tym, co by było, gdybym wywinął orła.
W dolinie jest surowo, kamienie, trzeba uważać. Mija mnie dwóch facetów, jeden z nich krzyczy: "Polaco, dawaj do przodu!" Przyspieszam i jadę za nimi. Grzejemy po kamieniach, przelatujemy przez wyschnięte strumienie. W końcu odpadam. Na szczęście jest już z górki. Co nie oznacza, że będzie łatwiej. Wjeżdżam w pola pokryte czarnym kamieniem. Tak jakby ktoś je posypał węglem. I jakby ktoś te węgle podpalił. Moje buciki kolarskie nagrzewają się tak, że zaczynają parzyć. Nie mogę stanąć, bo to nic nie da, muszę jechać przed siebie.


Bezlitosny upał.  Kamieniste i szutrowe drogi.
Strome górskie podjazdy i zjazdy.

W końcu widzę flagi Nissana i miasteczko z namiotów. To już M'Cissi! Jechałem 6godz. i 40 min. Zwycięzcy, Czesi Matrin Horak i Ondrej Fojtik, wjechali na metę jednocześnie, pokonując trasę w 3 godz. 26 min. 15 osób nie ukończyło etapu. Wycofały się albo pogubiły i nie zmieściły w limicie 10 godzin. Jestem 276. na 325 i napawa mnie to straszną dumą. Mój organizm jest w takim szoku, że jeszcze nie czuję głodu. Wchodzę w malownicze miasteczko namiotowe. Wkrótce zapalają się olejowe lampy. Biorę prysznic, jem kolację, poleguję. Około godz.23 obóz z wolna zasypia.


Dzień łaski

Start o godz. 8. Tym razem z M'Cissi do Alnif. Dokładnie 94,49 km. Tym razem zakładam rękawiczki. Po wczorajszym etapie bolą mnie obite na kamieniach dłonie. Sprawdzam, ile jest powietrza w dętkach. W tylnej troszkę mniej, ale myślę, że powinno wystarczyć.
Ruszamy, jadąc przez dłuższy czas lokalnymi drogami szutrowymi. Mijamy wsie. Niektóre wymarłe, jak z horroru. Przy drodze stoją dzieci, które wyciągają ręce po to, żeby przyklepać im piątkę. Dojeżdżam do grupy, w której jedzie mężczyzna bez prawej nogi. Pokonuje piachy i góry, pedałując tylko jedną nogą. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby nagle się musiał zatrzymać i podeprzeć. Nie jest mi jednak dane poznać odpowiedź na to pytanie, bo facet zasuwa jak maszyna.
W południe mamy 45 stopni Celsjusza. Mijam kolumnę turystów jadących wynajętymi SUV-ami. Im jest wygodnie, ale ja czuję każdym porem świat, przez który jadę. Nie ma to jak off road z napędem na jedną oś.

Dostrzegam dwie małe sylwetki stojące przy drodze. Z bliska okazuje się, że to chłopcy trzymający coś w rękach. Skamieliny trylobitów. Kupuję jednego za 5 euro. Ile ten skorupiak czekał na mnie w tych górach? 250 mln lat? Pięć kilometrów przed metą jestem już mocno zmęczony. Zatrzymuję się na chwilę i zsiadam z roweru. Kiedy wsiadam z powrotem, od razu czuję, że złapałem tylną gumę. Zemściło się to, że nie dopompowałem rano koła. Mam oczywiście zapas i pompkę, ale brak mi wprawy, bo dętki w takich sytuacjach zmieniali mi za 10 zł mechanicy w sklepach.


W parku maszyn.

Jadę na resztkach powietrza, w końcu staję. W chwilę potem pojawia się obok facet na rowerze, Hiszpan Jorge. Zsiada z roweru i zabiera się za zmianę mojej dętki. W końcu pompuje mi koło i montuje je w ramie. Po wszystkim wykonujemy przyjaznego "niedźwiedzia". Gdy dojeżdżam do mety, w głowie mam tylko jedno: jeść!!! Odstawiam rower do parku maszyn i ruszam wprost do stołówki. Zjadam dwa sute obiady. Jechałem 6 godz. 36min. Jestem 304. na 323 uczestników.

Tego dnia wygrał Fojtik z czasem 3 godz. 48 min. Spektakularny przebieg miała jazda Martina Horaka. Na 35 km przed metą przebił swoją bezdętkową oponę. Nadmuchał ją i uszczelnił specjalnym sprejem. Niebawem znów się przebiła. Założył więc normalną dętkę, ale wszystko się powtórzyło. Martin nie miał już zapasu i dojechał do mety na obręczy na 88. pozycji.
Wieczorem zaglądam do parku maszyn. Gdy podchodzę do swojego roweru, mężczyzna stojący obok pyta: "To twój?". Opowiadam, od kiedy na nim jeżdżę, i że to dobry sprzęt. On się uśmiecha i mówi: "Oni wydali tyle kasy na swoje rowery, a ty jedziesz na swoim i jest OK". Mówię mu, że mój bike, to mój stary przyjaciel. On z dziwnym błyskiem w oku odpowiada: "Czasami to przyjaciel, a czasami piekło".


Dzień łez

Trzeci etap, z Alnif do Boulemane, liczy 98,14 km. Zaczyna się na 980 m. Potem trasa wspina się przez 73 km na 2200 m. Na wysokość Orlej Perci. Jak by tego było mało, trzeba jeszcze zabrać ze sobą śpiwór. Dzisiejszą noc mieliśmy przespać nie w namiotach, a na świeżym powietrzu. W parku maszyn rozmawiam z 30-letnim Hiszpanem. Nazywa się Ernesto. Na kierownicy ma przylepione zdjęcia swoich dwóch synów. Ernesto kompletnie nie zna angielskiego. Po hiszpańsku tłumaczy mi jednak, że to nie problem, bo przecież go rozumiem. Fakt, w jakiś sposób się rozumiemy.
Ruszamy, na początku podjazd jest bardzo łagodny. W końcu stajemy u podnóża pięknych gór. Antyatlas to pasmo górskie, południowo-zachodnia część Atlasu, o długości około 600 km. Położony jest w całości na terytorium Maroka. Najwyższy szczyt to Imkut (2531 m). Przez pierwsze godziny wspinaczki jest cudownie. Dominują brązy z pojedynczymi kępami zielonej trawy. W sam raz, żeby się mogły najeść kozy. Ich czarne stada mijamy kilkakrotnie. Z każdą kolejną górą robi się coraz ciężej. O godz. 13.30 dojeżdżają do mnie Ernesto i Juan. Okazuje się, że się spiknęli i jadą razem. Mamy za sobą 49 km, jestem już solidnie skatowany. Juan daje mi swój bidon i dzieli się ze mną żelem energetycznym. Ruszamy w górę, co chwila pchając rowery na piechotę.

Po sforsowaniu kilometra docieramy do punktu z wodą. Jesteśmy na wysokości ponad 1950 m. Ludzie zaczynają się wykruszać. Na noszach pod namiotem leży mężczyzna. Jest przykryty folią medyczną i oddycha przez maskę tlenem. Kiedy dotarła do niego pomoc, był w stanie krytycznym, teraz jest już lepiej. Ruszamy z Juanem i Ernestem w dół. Po krótkim zjeździe górską kamienistą drogą wyjeżdżamy na asfalt. Byłoby super, gdyby nie czołowy wiatr. Robi się ciężko, zaczyna mnie boleć biodro. Z bólem przychodzi myśl, że być może Allah ma wobec mnie inne plany. Może w ogóle nie skończę tego rajdu. Przypominam sobie zdanie, że w wietrze jest Duch Święty.
Mięknie mi rura i zbiera na płacz.

Po tej stronie gór króluje zieleń. Gorące, suche powietrze tu nie dociera, zatrzymywane przez naturalną barierę. Dookoła drzewa liściaste, mlecze i żyto. Być może pod wpływem znajomych widoków kryzys mija. I dobrze, bo teraz trzeba będzie wjechać jeszcze wyżej. Po samotnej już walce dojeżdżam do małej przełęczy na wysokości 2200 m. W dół pomykam krętą drogą, wysypaną grubym szutrem. Mijam wsie. Gdy się odwracam za siebie, widzę góry. Są już daleko.
Około godz. 16 mijam ostatni punkt kontrolny. Hiszpanie mocno dopingują. Staram się jechać ofensywnie. Przy przejeździe przez piach źle poprowadzone przednie koło zakopuje się. Zeskakuję z roweru. Uderzam kolanem w kamień, na szczęście niegroźnie. Na mecie czeka na mnie jeden z szefów wyścigu Felix Dot, który ściska mnie mocno i gratuluje zaliczenia etapu. Dostaję souvenir: skórzane kapcie dla żony. Trzeci etap wygrał Martin Horak. Jechał 5godz. 18 min. Ja prawie dziewięć.

Przepaść dzieląca amatorów od zawodowców jest szokująca. Ci drudzy ani na chwilę nie zsiadali z rowerów na podjazdach. Na zjazdach trzymali dystans około dziesięciu metrów, hamując płynnie, tak aby utrzymać stałą szybkość. Na prostych jechali 35 km/h. Jestem tak zmęczony, że nie mam nawet sił sprawdzić, który przyjechałem na metę. Walę się spać pod płachtę rozpiętą na rusztowaniu. Śpimy na grubych, miękkich kocach.


Każdego dnia ten obóz przenosi się z miejsca na miejse. Uczestnicy rajdu śpią w malowniczych namiotach po lewej stronie. Biuro organizatorów zajmuje biały namiot po prawej. W dużych namiotach w centrum znajdują się stołówka i biuro prasowe. 


Dzień gniewu

Rano wszyscy mają poważne miny. Etap z Dades do Toundout to 135 km. Na trasie czeka wjazd na górę o wysokości przeszło 1900 m, a potem następne podjazdy. Limit czasowy na przejechanie tego etapu wynosi 11godz. i 45min. Mam już w nogach 300km i myśl, że będę musiał dziś pokonać prawie połowę tego dystansu, mnie przytłacza. W życiu nie przejechałem takiej kupy kilometrów! Ruszam powoli. Kilkanaście minut po starcie spotykam chłopaka z przebitą dętką. Daję mu jeden ze swoich dwóch zapasów. Niestety mamy inne wentyle. Ze smutkiem pyta: "Jesteś ostatni?". Odwracam się i widzę, że jestem prawie ostatni. Dorzucam więc trochę do pieca i doganiam innych. Na początku jest płasko, wygodna szutrówka.



Aż do wjazdu w góry. Wpychamy rowery na 1900 m. Na szczycie jest chłodniej i wilgotniej. W dolinie czeka miasteczko jak z bajki i punkt kontrolny. Samochody zabierające tych, którzy się wycofali z rajdu. Jestem już wyczerpany, na podjazdach podpycham rower, tracąc cenny czas. Raptem wjeżdżam do bujnej zielonej krainy. Co kilka kilometrów urocze wsie i szemrzące potoki. Co ja bym dał, żeby zsiąść z roweru i położyć się na trawce. Czuję, jak narasta we mnie wściekłość.
Jak długo będę musiał siedzieć na siodełku tej maszyny tortur?! Bolą mnie zdrętwiałe dłonie, tyłek, nabiegłe krwią paznokcie u nóg. Gdy pojawiają się dzieci, mam ochotę je przegnać. Eksplodować i dać upust frustracji. W końcu jednak widzę stojącego na poboczu chłopca. Trzyma w ręku różę. Gdy się zbliżam, wyciąga do mnie rękę z kwiatem. Spoglądam mu w oczy z wdzięcznością, nie zatrzymując się, biorę różę. Agresja mija, od tej pory jestem już tylko zmęczony.
Na 60 km przed metą spotykam ekipę trzech Hiszpanów, w tym dwóch na tandemie. Na tylnym siedzeniu popularny w Hiszpanii niewidomy piosenkarz i pianista Serafin Zubiri.
Od startu mają problemy z łańcuchem. Ruszamy razem, ale są szybsi. W pewnej chwili okazuje się, że jadę ostatni. Za mną są już tylko samochody zamykające rajd. Od tej pory towarzyszy mi dźwięk silników za plecami.

Ostatni punkt kontrolny 26 km przed metą. Naiwnie myślę, że będzie już łatwiej. Na początku tak jest. Pędzę długim i niezwykle malowniczym, dość łagodnym zjazdem. Potem trasa zjeżdża do suchego koryta rzeki, wypełnionego otoczakami. Pcham rower i od czasu do czasu usiłuję jechać. W pewnej chwili zbliża się auto. Z jego okna wychyla się chłopak: "Przyjacielu, do mety masz 10 km, a za 10 min skończy ci się czas. Nie masz szans. Wsiadasz do samochodu czy jedziesz dalej?".
Patrzę na niego i myślę, że dopóki mogę jechać, nie wsiądę do tego auta. Zapadają ciemności. Na samym końcu drogę oświetlają mi reflektory samochodu. Na mecie burza oklasków. Jechałem ponad 12 godzin, wylatuję z klasyfikacji.


Dzień nagrody

Piąty etap Toundout-Warzazat liczy tylko 52,16 km i jest właściwie długim zjazdem. Wystartowałem poza konkurencją. I szybko się okazuje, że było warto. Moje nogi, nie wiem jakim cudem, odzyskały wigor. Bez trudu połykam strome podjazdy i wyprzedzam innych riderów. Trzymam dobre tempo na prostych. Na mecie panuje świąteczna atmosfera iesty. Felix Dot przybija każdemu piątkę. Każdy dostaje kamień z napisem Titan Desert. Świadectwo tego, że został tytanem.


Totalna satysfakcja po pokonaniu każdego etapu. Obolałe dłonie, czarne paznokcie u nóg. Świadomość, że MTB to jedna z najbardziej zajebistych akcji, jakie spotkały mnie na tej planecie.
Metę przekraczam w koszulce Muzeum Powstania Warszawskiego. Jakoś tak samo wyszło. Ostatniego dnia tylko ona była jeszcze czysta.         

Zwyciężył Roberto Heras Hernández. Wyścigu powinien spróbować każdy, kto kocha jazdę na MTB, chce poczuć, jak smakuje pustynia i ma 1850 euro wpisow
ego.     

Komentarze

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć. :) Dziś, gdy patrzę na to, co wtedy przeżyłem, to wydaje mi się, że to była jakaś nierzeczywista akcja. Zostałem nagle przeniesiony na Saharę... To nie jest normalne. :)))
    15 letnia współpraca z "Logo" dostarczyła mi wrażeń, jakich nigdy bym nie przeżył. Gazeta już nie istnieje. Rozdział jest skończony. Zostały teksty, które będę wrzucał na ten blog. Będziemy mieli o czym pogadać. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun