Rodos vs. Mazury






Na początek garść faktów. W tym roku latem nocleg w hotelu nad Bałtykiem jest o 64 % droższy niż za granicą. Tydzień w w trzygwiazdkowym  hotelu to koszt 3 tysięcy złotych.  Za taką kasę można pojechać do Grecji albo do Bułgarii. Nie wiadomo czy to do końca prawda, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że był na wybrzeżu i zapłacił znacznie taniej. Bo znalazł fajną okazję. Z drugiej strony w lipcu można było znaleźć ofertę tygodniowego wyjazdu do hotelu na Rodos za 4800 złotych. Mowa o ofercie dla czteroosobowej rodziny. O spaniu i dwóch posiłkach dziennie.  To już jest mega okazja, której sprawcą jest oczywiście koronawirus. Kto się zdecydował na ryzyko ten pojechał. Zamiast do Jastrzębiej Góry, albo równie drogich Mikołajek, wyruszył  na Rodos.

Przykładnie wprost tych dwóch światów to absurd. Sprawa bez sensu. Bo jak porównać Morze Śródziemne do Bałtyku?... Tu i tam są plaże, ale poza tym, te dwa akweny łączy ze sobą tylko słowo morze, które mają w nazwie.  Nie czepiam się naszego morza, kocham je, takim jakim jest, ale bardziej od niego kocham to, do którego można zejść z brzegów Włoch, Hiszpanii, Tunezji czy z Greckich wysp. Na bałtyckich plażach także potrafił być na prawdę upalnie, ale cóż z tego, skoro kilka lat temu przez tydzień smażyliśmy się  nie mogąc wejść do morza, którego temperatura oscylowała wokół 9 stopni Celsjusza. Jak porównać ciepłe i czyste morze z nawet najpiękniejszym jeziorem? Tu, uwaga, byłbym już mniej pochopny w ferowaniu jednoznacznych sądów i wyroków. 

To będzie krótka opowieść kogoś, kto kocha snorkeling, czyli pływanie z maską i z fajką, niekoniecznie z płetwami. Kogoś kto snurkował w mazurskich jeziorach i rzekach, a także na niejednej miejscówce nad Morzem Śródziemnym. Kogoś kto przed paroma godzinami wrócił po tygodniu z Rodos. Położonej niezbyt daleko od Turcji wyspie o  powierzchni 1,4 tys. km², której nazwa pochodzi od starogreckiego słowa róża, oznaczającego hibiskus, a która w herbie ma skaczącego jelenia.

Musicie zobaczyć koniecznie Rodos, Lindos i Prasonisi! Radzili ci, którzy znają Rodos. Zerwaliśmy się w środku nocy w zeszły piątek i wczesnym rankiem wystartowaliśmy w maseczkach wyczarterowanym przez biuro podróży TUI Boeingiem 737 na trwający 160 minut lot. Lądowanie  - trzeba przyznać - było dość twarde, podwozie zderzyło się z betonem z hukiem. Potem poszło już gładko. Cały turnus przeszedł szybko przez pograniczników. Nikt nam nie sprawdzał temperatury, ani nie robił wymazów. Już nie, bo osoby, które zaliczyły tę samą trasę tydzień wcześniej były badane termometrem, a niektórym zrobiono nawet wymaz, którego wynik znany po dwudziestu czterech godzinach.

Nadal w maseczkach zapakowani w autokary pojechaliśmy do Hotelu Kalithea Mare Palace. Tuż obok jest drugi - Kaliteha Horizon Royal. Tak na prawdę, to jeden duży kompleks z ok. dziesięcioma basenami i parkiem wodnym. Nie wiem ile było tych basenów, bo nie przyjechałem pluskać się w chlorowanej wodzie. Tę przyjemność wykorzystały skwapliwie dzieciaki. Najważniejsza była plaża. Tak jak napisałem wcześniej wiedziałem niejedną wypasioną plażę nad Morzem Śródziemnym – Tel Aviv, Costa del Sol, szerokie piaszczyste plaże Toskanii i Maroko. Do tego mniej lub bardziej dzikie skaliste miejscówki i zatoki odkrywane przy okazji wojaży wynajętym autem. Na tym tle hotelowa plaża, o której mowa, prezentowała się rewelacyjnie. Można było poleżeć na leżaku pod parasolem na piachu, żwirze, albo na skałach. Do morza wejść łagodnym piaszczystym dostępem, albo po betonowych schodach, wprost na taras znajdujący się kilka centymetrów nad wodą. A potem chlup...

- Od Morza Śródziemnego wolę Czerwone. Tam coś się dzieje, jest rafa koralowa. A co widać w Śródziemnym?... – mówi znajoma, która zaliczyła kilka urlopów w Egipcie. Cóż, nie sposób, nie przyznać jej racji. W Sharm el-Szejk wystarczy przejść się na koniec pomostu i wskakuje się do morza, w którym czeka kipiąca życiem rafa. Można zaryzykować stwierdzenie, że pomiędzy rafą i tym co widać w Morzu Śródziemnym, jest taka różnica jaka jest pomiędzy najczystszym jeziorem mazurskim i Morzem Śródziemnym. Kiedy wywieźli mnie motorówką w Hurgadzie w głąb morza i dałem nurka, to poczułem się jak w kinie. Ale przed oczami osoby zanurzające się na przykład na plaży hotelowej na Rodos, także wyświetla się bardzo fajny film.




Szarość, czasem biel, do tego zieleń, niekiedy brąz i wszechpotężny błękit. Czasem łagodny lazurowy, za chwilę, gdy oko wypatruje czegoś w oddali zimniejszy szafirowy, a innym razem, gdy za skałą otwiera się głębia, wzbudzający respekt mocną nutą granatu. Widoczność – na oko - do kilkunastu metrów. Krajobraz księżycowy, doświadczenie wręcz lewitacyjne. Leży się wodzie, twarzą do dna, wystarczy popłynąć do przodu, żeby wprawić ten spektakl w ruch i oglądać monstrualne głazy, uskoki, urwiska, złomy, kamienne zbocza, raz poszarpane, a za chwilę ułożone jak wielowarstwowa pofałdowana magma. Żwir jest tu szary, piach, gdy brzeg opada piaszczyście, czysty i pocięty wodą w tarkę. Ryb było w bród. Nie aż tak jak na Santorini, na którym, gdy tylko wszedłem do wody, to otoczyła mnie kolorowa chmurka zaciekawionych i kompletnie nie zestresowanych rybek. Tu paradowały przede mną ławice drobnicy, czasem pojawiły się wyglądające jak wrzeciona niebiesko-srebrne stwory, które dorastały zdaje się do kilkudziesięciu centymetrów, bo i takie okazy się pokazywały. Do tego nieliczne pomarańczowe rozgwiazdy, ruchliwe jak pająki czarne kraby z jedną wyraźną pomarańczową łatką na odnóżach. Moja córka widziała jeżowce, ja nie spostrzegłem ani jednego. Świat flory ogarniały wodorosty, które widziałem pierwszy raz w życiu. To ciekawe, bo choć to jeden akwen, ale jego gigantyczne gabaryty sprawiają, że inną florę widać w Hiszpanii, Włoszech czy Maroku. Raz jeden jedyny snurkując w okolicach Gibraltaru widziałem w Morzu Śródziemnym malutkie ukwiały. Bez porównania mniejsze od tych z Morza Czerwonego.

Zakładam płetwy i wyruszam na dalszy patrol. Wypływam z oznakowanej dużymi pomarańczowymi bojkami hotelowej plaży i posuwam się niespiesznie wzdłuż skalistego wybrzeża. Z zatoki w zatokę, coraz dalej i dalej.  Ryb jakby więcej, natura olśniewa pierwotną dziką urodą. Docieram do skały, za którą brzeg zakręca ostro w lewo. Czuję prąd, który mnie zasysa, jest jednak na tyle słaby, że bez problemu czepiam się kamieni i zatrzymuję na rogu masywu. W oddali lśni miasto Rodos. To była najdalsza eskapada. Potem pływałem z dziećmi i solo przy skalistej plaży. Nie skakałem ze skał, bo nie miałem wodnych butów, w których można się wspinać na niezbyt wymagające  kamieniste ścieżki. Przywiozłem ze sobą plastikowe sandały, które kupiłem dwadzieścia lat temu w Toskanii. Wtedy wszyscy chodzili w czymś takim, teraz byłem na plaży jedyny, a widok mojego przed podpowowego obuwia wywoływał uśmiech nostalgii na twarzach Greków.

Po trzech dniach kąpieli postanowiliśmy zobaczyć Lindos i Prasonis. Z hotelowej wypożyczalni wzięliśmy na spółkę z koleżanką furgon – Opla Vivaro. Kawał samochodu z dieslem i automatyczną skrzynią biegów. I z tym związany jest jedyny fuck up na tym wyjeździe. Sprawa była prosta. Postanowiłem sprawdzić to jak wygląda wlew paliwa. Otworzyłem klapkę, a potem ją zamknąłem. Ruchem zdecydowanym, ale nie na siłę i z przytupem. Jak by nie było, klapką odpadła. Była najwyraźniej nadłamana i nadwyrężona, a traf chciał, że dopełniła swoich dni z mojej ręki. Dziewczyna, która przekazywała mi auto, na początku nie skumała, co się stało, a potem zadzwoniła do swojej firmy i powiedziała, że złamałem klapkę i znakiem tego muszę oddać hajs. Ja się nie poczuwałem do aktu dewastacji, a ona zaśpiewała sto pięćdziesiąt euro. Przyznaję, że zalała mnie krew. Sprawa zrobiła się paskudna i dzień uratowało rzutem ma taśmę małżonka Małgorzata, której udało się stargować bandycką kwotę. W końcu pojechaliśmy na drugi koniec wyspy.




Lindos to malownicza mieścina rozpięta pomiędzy wzgórzami obejmującymi otwierającą się na morze dolinę. Domy pomalowane są na biało, przez co, to miejsce może kojarzyć się z Santorini. W 2011 roku mieszkało tu 819 osób. W 58 roku do zatoczki przybił statek ze św. Pawłem. Nie zajrzeliśmy do tutejszego Muzeum Kościelnego, a wspięliśmy się na Akropol. Na wyrastającym ponad miasto wzgórzu znajdują się pozostałości dużego kompleksu świątynnego. W IV wieku była tu m.in. świątynia Ateny. To co dziś widać, to głównie rekonstrukcja. Świątynie rozebrano i częściowo odbudowano. Być może koszt prac budowlanych tłumaczy to, że bilet wstępu kosztuje 12 euro.




Prasonisi to miejsce kultowe dla surferów. Spotykają się tu dwa morza – Śródziemne i Egejskie. Urok miejsca buduje piaszczysty kilkusetmetrowy cypel przypominający Trójmiejską Rewę. Po jego jednej stronie widać było grzywiaste fale, po drugiej gładką taflę. Na końcu cypla stała para młodych ludzi. Zapytałem po angielsku, które morze jest które.
- This is Aegean Sea, and this is Śródziemne – odpowiedział chłopak.
- Bardzo dziękuję - uśmiechnąłem się.     
- Ale Marek, jest odwrotnie. To na którym są fale, to Egejskie – poprawiła dziewczyna.
Potem Marek tłumaczył, że w czasie odpływu można przejść na sporą wyspę widoczną za cyplem pieszo, a z kolei zimą woda zalewa go całkowicie. Polaków jest w Lindos mnóstwo. Działają tu dwie polskie szkoły wind i kite surfingowe. Jest trochę jak w Jastarni - w wodzie liczne żagle i deski. Jedni surferzy mieszkają w alei kamperów, inni w namiotach na plaży, jeszcze inni koczują w zaroślach przypominających kosówkę. Rodzimym akcentem był  testowy Toyota Rav 4. Obrendowany  polskimi napisami komunikujący, że auto ma moc aż 220 KM!    


Ruszamy z powrotem. Tym razem przez góry. Tych na Rodos nie brak, a najwyższy szczyt - Attawyros sięga 1215 m n.p.m. Trasa jest malownicza i prawie zapominamy o porannej aferze z klapką. To cisza przed burzą. 
- Mamy awarię silnika - obwieszczam kolejny zwrot akcji.
- Ale jak to? – pada pytanie.
- Włączyły się dwie kontrolki: silnika i naprawy.
- Gdzie?
Na desce rozdzielczej palą się dwa czerwone alerty, a co gorsza, skrzynia biegów wyrzuca mi bieg. Auto traci napęd, co pięć minut muszę się zatrzymać i włączyć na nowo tryb jazdy do przodu. Jestem w górach, zapłaciliśmy za wypożyczenie felernego furgonu 70 euro, w środku jest trójka dzieci. Robi się nerwowo. Decyduję, że jedziemy prosto do hotelu. Obawiam się, że cwaniaki z wypożyczalni wpadną na pomysł obciążenia nas kosztami naprawy auta. Zostawiam kluczyki i uśmiecham się szeroko. Więcej się nie spotykamy. Jak się niebawem dowiedzieliśmy  kłopoty techniczne z autami z hotelowej wypożyczali to norma.



Rodos. Docieramy autobusem. Piękne stare miasto, sympatyczni sprzedawcy, knajpy, muzea i historia o Kolosie Rodyjskim. Olbrzymich rozmiarów posągu Heliosa (greckiego Boga Słońca). Był jednym z siedmiu cudów świata starożytnego i ponoć stał nad wejściem do portu, tak że statki przepływały pomiędzy jego nogami. Starożytni zbudowali go z żelaza i brązu, miał 30-32 metry wysokości i stał na 10-metrowym piedestale. Według antycznych przekazów
sama metalowa konstrukcja monumentu ważyła dwadzieścia ton, jednak do tej informacji trzeba podejść ostrożnie, biorąc pod uwagę fakt, że Statua Wolności waży 225 ton. Kolos zwalił się na ziemię w 227/226 p.n.e., znokautowało go trzęsienie ziemi. Leżał aż do VII wieku, gdy Arabowie, którzy zdobyli Rodos sprzedali giganta na złom. Resztki posągu wywiozło 900 wielbłądów. W miejscach, w których miały stać jego nogi widać teraz postumenty, na których stoją rzeźby skaczącego jelenia. Podchodzę do jednego z nich i zaczynam się wczuwać w klimat antyku. Patrzę na linię brzegową portu i już prawie widzę przybijające trójrzędowe Triery, gdy nagle pojawia się kolejna para młodych ludzi. Chłopak nie ma koszulki i czytam napis pod jego lewą piersią: „Ze wszystkich rzeczy nieważnych piłka nożna jest najważniejsza”.



    W tym miejscu stała jedna z nóg kolosa.

- W tym roku Polaków przyjechało najwięcej – mówi taksówkarz, z którym wracamy do hotelu. – Zawsze było najwięcej Niemców, Anglików i Skandynawów – tłumaczy. Mówi świetnie po angielsku, w swoim mercedesie zainstalował intercom, ułatwiający komunikację przez antywirusową zasłonę z plastiku. – W tym roku przyjechało o 120 tysięcy turystów mniej, a to dla nas duży problem, bo zimą to wszystko staje i się zamyka. Zimą przejadamy to, co zarobiliśmy latem - tłumaczy. Potem mówi o tym, że Polacy są podobni do Greków. – Macie podobny luz. Nie to, co Niemcy. Wczoraj trzy Niemki nie chciały pojechać ze mną do hotelu za dziesięć euro. Wolały zaoszczędzić i pojechać autobusem za 7.50! Gdyby pojechały ze mną, to zapłaciły by o 70 centów więcej każda – puka się w czoło. Gdyby zobaczył poranną awanturę, to może pomyślałby, że Polacy też mają świra na punkcie kasy. Ale chwileczkę, uspokajam się, ja przecież dostałem ciśnienia przez 150 euro, a nie 70 centów!




A Mazury? Przecież wyjazd do Mikołajek w cenie wakacji na Rodos był pretekstem do napisania tego tekstu. Są na Mazurach jeziora, zatoczki i pomosty, przy których upalnym latem rewelacyjnie pływa się z maską z fajką. W internecie jest ranking takich miejsc. Moją ulubioną miejscówką jest Maicz Wielki. Jezioro oddalone o ok. 10 kilometrów od Mikołajek. Jest rezerwat, strefa ciszy, jedna mała plaża i dosłownie kilka zejść do wody. Widoczność pod wodą na jakieś 3-4 metry. Jezioro spore i pełne życia. Cywilizacja nie ma jak się do niego dobrać. Póki co...


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun