Ostatnia stacja barbusa





Kotlet na pół plastikowego talerza, kiełbasa długa na jakieś trzydzieści pięć centymetrów, ociekające tłuszczem parówki po kanadyjsku, a może? Do tego sałatka, no i koniecznie bułeczki. Dwie czy trzy? Musztarda czy keczup? Starczy, czy więcej?...


Uwielbiałem nocne wyprawy do barbusa. Potrafiłem wsiąść w auto i przyjechać znad Jeziorka Czerniakowskiego do centrum po to, żeby skatować swój żołądek daniami z baru w starym autobusie. Był tylko taki jeden w Warszawie i stał pod Pałacem Kultury na Emilii Plater. Mniej więcej na wysokości nieistniejącego od dawna legendarnego jazz clubu Akwarium. Nie wiem kiedy się pojawił, ale na pewno jakoś w połowie lat 90. W epoce wybuchu ulicznej gastronomi jak grzyby po deszczu wyrastały budki z tanim i kiepski ulicznym żarciem. Przy Alejach Jerozolimskich wyrosła ściana fastfoodowni. Na tym tle barbus wyróżniał się na plus. Tu dostawało się nie tylko solidną porcję, ale także zasiadało się na fotelach. Tak jak ekipa filmowa w trakcie przerwy w zdjęciach.

Kiedy wspiąłem się na jego schodki po raz pierwszy? - Zapraszam cię na kotlet do barbusa – powiedział pewnego razu Tomek Paczowski. Legenda warszawskiego undergroundu. Tomek był wtedy z Heleną, pięknością, która także miała swoją niezwykłą historię. A więc kiedy to było? Nie pamiętam, ale na pewno nocą, bo drzwi barbusa otwierały się, gdy miasto z wolna kładło się do snu. Czyli o jakiejś dwudziestej drugiej. Bar działał chyba do czwartej. Mniejsza z tym, usiedliśmy przy stole, kotlet był smaczny. Tomek był zadowolony, a ja zacząłem wpadać regularnie. Wkręciłem się. Nie tylko dlatego, że lubiłem schabowe, kiełbasę i parówki po kanadyjsku, ale także po to, żeby się popatrzeć na ludzi. Na łysych facetów w skórzanych kurtkach, na taryfiarzy, którzy mięso popijali szklanką kawy, która mnie przyprawiła by o palpitację serca. Przychodzili też policjanci, czasem aktorzy z okolicznych teatrów i pewnie muzycy. Bo wszyscy znali ten bar. Także dlatego, że stał obok pętli autobusów nocnych. Jedząc kiełbasę zastanawiałem się kiedyś, czy barbus był kiedyś prawdziwym autobusem. Nie zapytałem o to. Za ladą stał wysoki i lekko szpakowaty facet. Włosy miał starannie zaczesane, a uśmiech szeroki i pełen zrozumienia. Nigdy nie siedział, zawsze trwał na posterunku. Na początku składało się zamówienie, potem można było poczekać stojąc obok baru, albo siedząc na fotelu.

Wchodzi czterech taksówkarzy. Od razu widać, że to taryfiarze. Proste chłopaki, które umówiły się na nocną wyżerkę. Młodzi jeszcze są i rozpiera ich energia. Wtem z ulicy dobiega mocna melodia klaksonów. Na mnie nie robi to wrażenia. Takie rzeczy mnie nie ruszają. A na nich? Podrywają się z foteli i zachłannie patrzą przez okna. Te są zasłonięte do połowy obleśnymi dość firaneczkami, co daje poczucie jakiejś izolacji od ulicy, no bo przecież jesteśmy w lokalu, klient ma prawo do jakieś prywatności nad golonką, także żeby wyjrzeć trza się podnieść. - Nie potrafią jeździć, wieśniaki - przeżywają z radością nieważną sytuacje na ulicy, taką jakiś co dzień na ulicach są setki. Przeżywają, bo to ich świat. Za chwilę wsiadają za fajerę i będą do rana gonić za złotówą. Przełykam kawałek kiełbasy unurzany w musztardzie i patrzę na nich wiem, że zapamiętam ich występ na długo.




Czasem zabierałem tacę z plastikowym talerzem i bułki, po to żeby zjeść na dworze. Siadałem na murku okalającym Pałac Kultury. Był moim stołem. Jadłem z Warszawą. To były uroczyste posiłki. A potem wracałem do baru i wrzucałem puste i brudne plastiki do kubła. Czasem udało mi się dostrzec farbowaną na blond kobietę, która w pocie czoła pochylała się nad zalaną tłuszczem blachą, na której dochodziło to całe żarcie. Miała jakieś pięćdziesiąt lat i taką drogę życia. Pracowałem w tamtych czasach jako reporter w miejskim dodatku „Gazety Wyborczej”. Mój redakcyjny kolega, który potem zrobił mega karierę i był nawet kimś widocznym w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, napisał reportaż o barbusie, a w nim to, że ludzie, którzy go prowadzili zostali zmuszeni do tego zajęcia przez brak pracy. Czyli, że zostali skądś zwolnieni i otworzyli barbusa. Zrobiła się o to aferka. Kiedyś zagadałem o tym reportażu z panem zza baru, a on powiedział, że mój kolega napisał nie tak jak było, a tak jak mu pasowało. Oni zajęli się tym, bo taki mieli pomysł na biznes! Dostałem wtedy trochę rykoszetem, bo był mówiąc dyplomatycznie poirytowany na moją gazetę, ale ponieważ miałem już status stałego klienta, to następnym razem zobaczyłem na jego facjacie ten sam szeroki uśmiech co zwykle.



Mój romans z barbusem skończył się gwałtownie. Otóż wybierałem się na wakacje do Grecji i żeby miło przejść w stan wypoczynku, wyskoczyłem nocą na parówki po kanadyjsku. Były takie jak zwykle. Otoczone bekonem i nadziewane rozpuszczonym żółtym serem. Skonsumowałem z rozkoszą danie z plastikowej tacki, a potem wsiadłem w auto i odjechałem w noc. Samolot był rano, ale nie jakoś dramatycznie wcześnie, myślę, że była to dziewiąta. Pojawiłem się na lotnisku w dobrym humorze i zająłem miejsce w samolotowym fotelu. Oderwaliśmy się od ziemi i wtedy mnie strzeliło. Coś było jednak nie tak z tymi parówkami. Pobladłem, wargi mi zsiniały i dostałem dreszczy. Agnieszka Wojtowicz, z którą wspólnie podróżowaliśmy podała mi chustkę, którą zakryłem nogi. Byłem w szortach i trząsłem się z zimna. Zatrucie kanadyjskimi rozebrało mnie nie na żarty. Do pensjonatu dotarłem w kiepskim stanie i fatalnym nastroju. Zapadłem od razu w sen, a rano obudziłem się jak nowo narodzony. Wyskoczyłem z łóżka i poszedłem popływać. To był przepiękny poranek. Tym bardziej, że były akurat urodziny Matki Boskiej i z góry wiszącej nad miastem spływały śpiewy mnichów. Wystawili głośniki i naprawdę dawali czadu.

Choć wszystko skończyło się dobrze, ale zadra została i przestałem przychodzić. Wpadłem jeszcze kilka razy, zawsze witany z uśmiechem. Barbus stał przy Emilce przez kilka kolejnych lat. Kiedy zaczęła się przebudowa ulicy został przeholowany - nie sądzę, żeby poruszał się jeszcze o własnych siłach - w inne miejsce. Spoczął troszkę dalej, ale nadal z honorami. Aż w końcu nadeszło nieuniknione. Nowa Emilii Plater otworzyła swoje podwoje i stary wysłużony barbus musiał zniknąć. Nie było już dla niego miejsca, bo zniknęły wyłożone kostką zatoczki, a przede wszystkim nie pasował kompletnie do nowego europejskiego stylu miejsca. Zaparkował przy dworcu Głównym. Nie po to, żeby karmić ludzi, a po prostu żeby stać. Jak pomnik rewolucji ulicznej gastronomi czasów transformacji. Tymczasem Dworzec Główny także kończy modernizację i pewnie nie za długo zniknie barbus. Może odjedzie na złom, a może ktoś go łyknie i postawi w jakimś miejscu. Gdzieś w Polsce. Drzwi ma solidnie zabezpieczone, ale udało mi się wcisnąć do środka rękę z aparatem. Wszystko stoi tak jak stało.

Aha, jeszcze jedno – od jakiegoś czasu unikam wieprzowiny i wołowiny. Opamiętałem się i jem drób i ryby. Na razie tak.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun