Rozmowa z Jackiem Krzaklewskim, gitarzystą zespołu Perfect


 

Schodzimy ze sceny do garderoby i pojawiają się ludzie z gratulacjami. A Zbyszek na to: „Rozwiązujemy zespół”.   Wszyscy myśleli, że to jakiś żart, ale on nie żartował.

Autor: Alex Kłoś
Jacek Krzaklewski od zawsze wiedział, że będzie grał rocka. Zanim w 89 dołączył do Perfektu przeszedł drogę pełną koncertów i sesji nagraniowych. Jacek Krzaklewski to jedna z ikon polskiej gitary elektrycznej. Grał w zespołach Fortony, Pakt, ROMUALD I ROMAN, Spisek, Test, Stalowy Bagaż i Banda i Wanda.  Ma ma koncie dwa albumy solowe "Ulefos Blues" i "Dużo kurzu". Jednak jego najważniejszą artystyczną historią jest Perfect.         

Dlaczego gitara?
- Na początku lat 60. słuchaliśmy z kolegami rock’n’rolla w Radiu Luxembourg. Kiedy miałem dziesięć  lat usłyszałem The Beatles i to mnie przewróciło. Z tego słuchania zrodziła się potrzeba grania na gitarze. Pierwszą gitarę dostałem od rodziców, gdy miałem dziewięć lat. To była siedmiostrunowa rosyjska gitara. Mój kolega też dostał taką samą. Nie wiedzieliśmy jak nastroić instrument i zrobiliśmy to tak, że po uderzeniu w puste struny było słychać akord. Graliśmy przesuwając palec po gryfie.
Jak byś podsumował jednym zdaniem granie w Perfekcie?
- Wielka frajda od bardzo wielu lat.
Jak trafiłeś do tego zespołu?
- W epoce PRL, gdy zbliżał polityczny przełom, to pierwsi odczuwali to muzycy. Na rok przed tąpnięciem nagle kończyły się koncerty. Bo nikogo w ciężkich czasach nie interesuje muzyka.  Pod koniec lat 80. nikt nie chciał zatrudniać zespołów i w rachubę wchodziły tylko duety. Zrobiliśmy bluesowy duet z gitarzystą Leszkiem Cichońskim. Zaprogramowałem urządzenie, z którego puszczaliśmy perkusję i bas. Zagraliśmy dużo koncertów w Polsce i trasę koncertową w Norwegii. W 89 roku trafiliśmy do Warszawy jako członkowie  jury na przeglądzie zespołów rockowych. Wtedy zadzwonił do mnie świętej pamięci znakomity gitarzysta Staszek Zybowski. „Słuchaj, pojedź ze mną do studia. Nagrywam ze Zbyszkiem Hołdysem”. Zbyszek nagrywał najbardziej znane utwory Perfektu, ale w całkiem nowych aranżacjach. Powiedział: „A może ty byś zagrał w jednym numerze?”.  Zagrałem i zaproponował: „A może byśmy założyli zespół?”.
Czym go do siebie przekonałeś?
- Nie mam pojęcia. Powstał zespół, w którym na basie grał Mietek Jurecki, a na perkusji Piotr Szkudelski. Robiliśmy próby we wrocławskim studiu radiowym. Śpiewał Zbyszek. Na początku było kilka koncertów w Polsce, a we wrześniu pojechaliśmy do Stanów. Miał z nami śpiewać Grzesiek, ale on też był już w Stanach i śpiewał w klubie polonijnym. 

Lubiłeś Perfect w latach 80.?
- To były czasy punk rocka. Ja grałem w Stalowym Bagażu, w którym się zapieprzało ostro na gitarach. Nie byliśmy punkowcami, ale chcieliśmy grać trochę w tym stylu. Graliśmy znacznie ciężej niż  Perfect, ale wiesz, ja się Zbyszkowi nie dziwię, bo z taką muzyką łatwiej się było przebić na listy przebojów.
Jak wyglądała współpraca ze Zbyszkiem.
-
Wszystko co grał zespół musiało być przez niego zaakceptowane. Rządził. Śpiewając grał swoje partie, a ja te, które zostały przedtem zrobione przez Ryszarda Sygitowicza. Cztery miesiące graliśmy w klubach polonijnych, a 8 stycznia daliśmy koncert w Nowym Jorku w klubie CBGB.
To nieistniejące już miejsce, w którym narodził się nowojorski rock.
- To było niesamowite szaleństwo. Pełna sala, bo przyszło masę Polaków. Tego wieczoru grało pięć kapel i każdy miała godzinę, a my byliśmy jedynym zespołem, który bisował. Zespół miał siłę i zaczęliśmy grać w amerykańskich klubach. W końcu menadżer zaproponował, żebyśmy wzięli na wokal kogoś miejscowego.  Zbyszek się nie na to zgodził. Zagraliśmy potem bardzo dobry koncert w Chicago. Schodzimy ze sceny do garderoby i pojawiają się ludzie z gratulacjami. A Zbyszek na to: „Rozwiązujemy zespół”. Wszyscy myśleli, że to jakiś żart, ale on nie żartował. Podszedł do mnie i powiedział: „Nie poleciał byś ze mną do Los Angeles?”. Odpowiedziałem: „Ale po co? Co my tam będziemy robili? Mamy grać we dwóch w Los Angeles? To nie ma sensu”. Wróciliśmy do Polski i po trzech latach powstał zespół bez Zbyszka.
Dlaczego?
- Bo najtrudniej jest znaleźć kolegów, z którymi da się wytrzymać trzydzieści lat. A ze Zbyszkiem, to było niemożliwe. 
Czy przewidywałeś, że ta przygoda będzie trwała tak długo?
- Byłem przekonany, że zespół będzie istniał bardzo długo. Co najmniej czterdzieści lat.  
Od 1994 roku waszym sposobem na życie stał się Perfect.
-
W tej branży jest tak, że jeżeli znikniesz na kilka lat, to praktycznie wszyscy o tobie zapominają. I naprawdę bardzo się postaraliśmy o to, żeby ten zespół znów wszedł na scenę. Graliśmy tygodniami próby po osiem godzin dziennie, dyskutując gorąco nad tym co zagramy. Mieliśmy świetny skład, na gitarze był Ryszard Sygitowicz, na basie Andrzej Nowicki. Na całe szczęście nam się udało i nagraliśmy płytę „Jestem”, która potwierdziła, że Perfect, to jest Perfect.        
Która piosenka Perfektu dla Ciebie najważniejsza? 
- Dużo jest dobrych piosenek, szczególnie tych starszych. Kiedy pracowaliśmy nad następnym albumem „Geny”, to mieszkałem u Andrzeja, na Saskiej kępie, w dziwnym betonowym osiedlu zwanym pekinem.  Siadaliśmy wieczorami i graliśmy na niepodłączonych do prądu gitarach. Aranżowaliśmy „Niepokonanych”. Wiesz, zagraj tak. A jak by to zabrzmiało? A może zagrać tak? Wymyśliliśmy razem to jak ma wyglądać solówka na końcu. Zawsze ją gram na koncertach tak samo. Nie improwizuję. Powstał wtedy pomysł na to, jak ma być zbudowany ten utwór. Oczywiście to jest kompozycja Andrzeja. A to, że ma taką siłę wynika z tego, że Bogdan Olewicz napisał świetny tekst.
Teksty Perfektu wryły się w świadomość kilku pokoleń. 
- Według mnie na popularność utworu w siedemdziesięciu procentach wpływa właśnie tekst. Melodia to trzydzieści procent. Dobre dwa, trzy słowa w refrenie sprawiają, że utwór zostaje w pamięci.
Od kiedy wiedziałeś, że zostaniesz muzykiem?
- Ojciec chciał, żebym był lekarzem. Absolutnie nie byłem zainteresowany takim życiem.  To była by dla mnie totalna masakra. Zawsze wiedziałem, że będę muzykiem. Na początku brałem lekcje na pianinie. Miałem sześć lat i tata zaprowadzał mnie do pani, która uczyła mnie klasyki. Gdy zrobiłem błąd, to obrywałem linijką po rękach. Wytrzymałem dwa lata. Potem poszedłem do szkoły muzycznej. Chciałem na gitarę, ale było miejsce tylko w klasie kontrabasu. Prawie mnie wyrzucili  ze szkoły za to, że zacząłem grać jazzowy walking. W szkole średniej dowiedziałem się, że w Filharmonii szukają kontrabasisty. Nie skorzystałem z okazji. Mnie interesowała muzyka rockowa.
Kiedy założyłeś pierwszy zespół?
-  Z kolega w siódmej klasie. Graliśmy na elektrycznych czeskich Jolanach, które były w domu kultury. Wygraliśmy przegląd zespołów big beatowych z okazji XXX rocznicy Rewolucji Październikowej. Nagrodą była sesja nagraniowa i audycja w Radiu Wrocław. Nagraliśmy osiem piosenek. Nie dawno jeden z tych numerów został puszczony w programie „Ze szpulowca bigbitowca” u Wojtka Manna w Trójce. Potem zostałem perkusistą.
Dlaczego? 
- Przyszedłem na próbę do znajomych, Z zespołu Pakt. Powiedzieli: „Jacek, usiądź za bębny, bo nasz perkusista nie przyszedł na próbę.”. Usiadłem na prawie trzy lata. Wystąpiliśmy na festiwalach w Opolu i Kołobrzegu, braliśmy udział w programach telewizyjnych i nagraliśmy płytę. W 71 roku wyjechałem na cztery lata  do Australii. Po powrocie przyłączyłem się z gitarą do zespołu Romuald i Roman. To były przesterowane gitary i psychodelia, na koncertach leciały na ścianie filmy. Pół roku temu wyszła analogowa płyta z naszymi nagraniami z lat 70. W tym zespole zobaczył mnie Darek Kozakiewicz i dostałem od niego zaproszenie do Testu. Potem był Stalowy Bagaż, a po nim znów hard rock w Bandzie i Wandzie.  
Test był pierwszym hard rockowym zespołem w Polsce.
- To było bardzo dobre granie i przyjąłem propozycję z ogromną przyjemnością. Byłem początkującym gitarzystą, a to oznaczało wejście na wyższy poziom. Wiesz, kiedyś nie było nauczycieli gry na gitarze elektrycznej i you tuba. Do wszystkiego trzeba było dojść samemu lub podpatrując lepiej grających muzyków.
Odchodzi Grzegorz. Co dalej?
- Koniec zespołu. Była propozycja, żeby grać dalej z różnymi wokalistami jako Perfect Experience. Ale ja w to nie wchodzę. Nie będę grać w cover bandzie Perfektu. Mam trzy  projekty, w których gram i nagrywam płyty. One są nikomu nie znane, ale to nie o to w tym chodzi.
A o co chodzi?
- O to, żeby grać, komponować, nagrywać. Wiadomo, że te projekty nie przynoszą dużych pieniędzy. Kasa powinna być, ale to nie ona jest w tym najważniejsza. Gra się przede wszystkim dla przyjemności. Żeby uwolnić swoje emocje. Przynajmniej ja tak to traktuję.
Był jakiś moment w Perfekcie, który  miał dla Ciebie szczególne znaczenie?
- Tak. Decyzja o reaktywacji zespołu w 1994 roku w nowym składzie.  

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun