Zadyma na koncercie TSA w Hali Gwardii. Luty 1982 rok.



 



Jakiś chłopak zaczął dyskutować z zomowcem. Chamem w czapce z daszkiem i kałaszem wiszącym swobodnie na barku. Pies zakończył dialog uderzeniem lufą w brzuch.


Autor: Alex Kłoś 
Spodobała mi się ta dziewczyna. Niewysoka blondynka z kręconymi włosami. Przyjemna i apetycznie okrąglutka. Ale tak troszkę, bez przesady. Poczułem ją. Ona była w drugiej matfiz, a ja w pierwszej. Dla mnie to był inny pułap, ta starsza młodzież. Byłem gnojem, który właśnie popełnił swój pierwszy gruby życiowy błąd. Zamiast jak na matematycznego idiotę przystało iść do humana, zdecydowałem się na klasę eksperymentalną. To było w 1981 roku i teraz można przeczytać na wiki, że wziąłem udział w eksperymentalnym programie oświatowym nauczycielskiej Solidarności. Eksperyment polegał na na tym, że poziom wszystkich przedmiotów został dokręcony do oporu, a ja spokojny i grzeczny przeciętny uczeń z takiej sobie podstawówki na Bielanach wpierdoliłem się na ochotnika centralnie pod walec.

A to wszystko przez ciekawość. Kiedy na początku roku na szkolnym apelu padło pytanie, o to kto chce iść do klasy eksperymentalnej podniosłem rękę. Zawsze lubiłem ciekawe doświadczenia i jednym z nich stało się siedem pał na pierwszy semestr. Nie ogarnąłem tej lawiny. Słuchałem raczej AC/DC i Sex Pistols, ogryzając paznokcie i patrząc jak nadciąga katastrofa. Najbardziej nienawidziłem ruskiego i chemii. Chemiczką była „profesor” Klinert. Idealnie pasowałaby do sowieckiej szkoły gdzieś pod Moskwą. Dzięki taśmowym korepetycjom wykonałem akrobatyczny popis i powyciągałem się z lasek, a babka od ruskiego, miła skądinąd kobieta, zapowiedziała, że mnie puści, pod warunkiem, że pokonam egzamin komisyjny z chemii. Klinertowa zapodała takie zadania, jakbym był jakimś kurwa asem z jej biolchemu. Znokautowała mnie, wyszedłem z tego komisa. Nie zdałem.

A teraz wróćmy do blondynki. Coś wyczuła i mówiła mi cześć na korytarzu. Wprawiało mnie to w podekscytowanie. To była jedna z fajniejszych rzeczy jakie spotkały mnie w tej szkole. Raz spotkaliśmy się na koncercie, a następnego dnia pojawiła się w szkole z ręką w gipsie. Pogadaliśmy wtedy trochę na korytarzu. To była nasza pierwsza i ostatnia rozmowa. Dziś na pewno nie poznałbym tej dziewczyny. Ona mnie też. 

Ten gips to luty 1982 roku. Trzy miesiące wcześniej komuniści wprowadzili stan wojenny. Życie koncertowe zamarzło, a impreza, o której mowa była pierwszym dużym koncertem w stanie wojennym. Skład doborowy: Republika, Oddział Zamknięty, Tadeusz Nalepa i TSA. Propozycję udziała w reżimowym evencie dostała Brygada Kryzys. Legendy undergroundu odmówiły i tak zamknęły sobie drzwi do branży. Więcej propozycji występów nie było. Tomek Lipiński przyszedł na próbę i nawet nie wyjął gitary. Trochę tylko pogadali i było po Brygadzie. Absolutna większość fanów rocka nie zawracała sobie jednak w tym przypadku głowy kwestiami etycznymi i polityką. W końcu był jakiś koncert! I oczywiście trzeba było na niego pójść.

Na przerwie w kiblu zgadałem się z koleżką ze starszej klasy. Umówiśmy się, że skoczymy razem. Nie jarałem szlugów, ale zawsze meldowałem się wśród kibli i pisuarów, żeby pogadać i pooddychać powietrzem niebieskim od sportów i popularnych. Warto było. Kiedyś kupiłem w kiblu kastet. Założyłem go na dłoń i przygrzałem w kafelek. Efekt był satysfakcjonujący. Nigdy go na szczęście nie użyłem. Ten zakup to ze strachu. Ulica było ciemną doliną, a ja ważyłem 70 kilogramów i nic nie umiałem. Poza uciekaniem i wciskaniem kitu, bo w tym byłem akurat spoko.

Ten koleś ze starszej klasy to Jacek Komosiński. Był już w trzeciej i był punkowcem. Miał postawione włosy i chodził w skórze ze znaczkiem jakieś kapeli. Charakterny załogant w wąskich czerwonych dżinsach. Potem grał trochę na perkusji z ludźmi z Kontroli W i trenował przez chwilę jakoś poważniej kick boxing. Chyba nawet w grupie, w której był Przemek Saleta. W dzień koncertu ustawiliśmy się na przystanku autobusowym na Żeromskiego. Obok skrzyżowania, przy którym był bar Radek. Dziś nie ma już tego przystanku, a zamiast baru jest Supersam Radek. Było dość chłodno, w końcu luty, ale Jacek pojawił się oczywiście bez czapki. Szybko przeszedłem do konkretów.
- A co jak ktoś ktoś będzie chciał nas pobić?
- To zdejmę pas - powiedział uspokajająco.
- Pas?
- Tak. Zobacz.
Poszliśmy za betonowy płyty do przyklejania plakatów. Stały wtedy przy wielu przystankach. Zajął pozycję jakieś dwa i pół metra ode mnie. Na górze jego dżinsów było widać brązowy szeroki, skórzany pas. Taki z solidną klamrą. Drugi koniec miał nie wetknięty w szlufkę, a włożony luzem za pas. Błyskawicznym ruchem zdjął go z siebie i jak batem zakręcił mi przed nosem. Świsnęła klamra. Wpadłem w zachwyt. Pokazał mi ten numer i kupiłem sobie taki pas.

Wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Hali Mirowskiej. Za nią w Hali klubu bokserskiego Gwardia był koncert. Dziś nie ma tam ani klubu, ani koncertów. Hala ma natomiast piękną i długą rockową tradycję. W pierwszej połowie lat 60. występował w niej pierwszy rockowy warszawski zespół Tajfuny. Gdybym tamtego wieczoru usłyszał grające w stylu The Shadows Tajfuny, to pewnie splunąłbym i wyszedł. Byliśmy punkowcami i chcieliśmy ostrych riffów i darcia japy.

To nie była niestety taka impreza. Jedyną nadzieją na solidne dawanie do pieca było TSA. Ostrzyłem sobie zęby na mocne hard rockowe riffy i zajebiste solówki. Republiki nie poczułem kompletnie. Gitara nie była dostatecznie mocna, a Grzegorz Ciechowski zbyt wyrafinowany. Miał swoją grzywkę, grał na fortepianie i flecie. Ubrani na czarno i ze swoimi czarno-białymi pasami wyglądali nieźle, ale nie tego mi było trzeba. Potem wyszedł Oddział. Już było lepiej, ale nadal nie to. Za słaby cios. Fajne za to tańczył jakiś koleś na płycie. Też punkowiec. Zacząłem tańczyć obok w ten sam sposób i poczułem, że jestem częścią jakieś tajemniczej wspólnoty. Czegoś do czego bardzo chcę się zapisać i co na bank jest moją drogą.

Tadeusz Nalepa to już w ogóle była muzyka dla zgredów.
- Kto to jest, ten Nalepa? - pytałem starszych kolegów w kiblu.
- Zobaczysz młody - odpowiedział ten z wąsami.
Jedyne co zobaczyłem, to wyszczerzone zęby pana Tadeusza, który prezentował taki grymas grając swoje bluesowe solówki. Nie poczułem bluesa tego wieczoru kompletnie.

Tak w ogóle to cały ten koncert był absolutnie kuriozalną sytuacją. Jakąś jedną trzecią hali zajmowało zomo. Milicjanci w kaskach z kałasznikowami. Pałki też oczywiście mieli. Ale kałachy były atrakcją wieczoru. Powiedzieć, że atmosfera była dość napięta, to nic nie powiedzieć. Rock to muzyka wolności, a komuna zamknęła przed chwilą Solidarność na kłódkę. To wisiało w powietrzu, było pod skórą, ale tylko, bo nikt nie krzyczał Solidarność i nie obnosił się z opozycyjnymi znaczkami. To był by naprawdę idiotyczny pomysł. Jakiś chłopak zaczął dyskutować z zomowcem. Chamem w czapce z daszkiem i kałaszem wiszącym swobodnie na barku. Pies zakończył dialog uderzeniem lufą w brzuch. Chłopak się zgiął i się skończyło. Na pożarcie pomiędzy zomo, a tłumem fanów rocka organizatorzy rzucili rzędy krzeseł. Rozkładanych takich jak w kinie. I właśnie na jednym z nich zobaczyłem blondynkę z drugiej klasy. Tę z kręconymi blond włosami. Prawie dostałem palpitacji serca. Nie wiem jak na nim stała, ale grunt, że tańczyła i pomachała mi ręką. Koncert od tej chwili był jeszcze bardziej zajebisty.

Kiedy w końcu wyszło TSA rozhisteryzowanie tłumu osiągnęło poziom krytyczny. Marek Piekarczyk, w jakiejś zgrzebnej hipisowskiej koszuli, na próbie mikrofonu wrzeszczał do sita mikrofonu: Jedenaście! Jedenaście!! Jedenaście!!! A tłum darł się za każdym razem coraz mocniej. Sterta połamanych krzeseł rosła i czuć było, że to musi pierdolnąć. Zaczęli grać jakieś swoje rzeczy. Szczerze mówiąc nie jara mnie dziś większość tego co nagrali. Ale wtedy to było co innego. Wtedy robili za polskie AC/DC i to wystarczało. Zbici ciasno, trzymaliśmy ręce uniesione w górę i skakaliśmy. Jak jeden spocony organizm. Po kilku numerach dowódcy chłopaków z kałaszami wyskoczyły bezpieczniki. Pojawiła się żółta chmura gazu łzawiącego. Zespół przestał grać, a ludzie wpadli w panikę. Tłum zafalował i wlał się na mnie. Nagle znalazłem się pod ciałami. Ktoś mi podał rękę i pomógł się wydostać. Blondynka z drugiej miała mniej szczęścia. Sfrunęła z fotela na glebę i złamała sobie rękę. Wróciłem do domu z dziką historią w głowie. I pewnie znowu puściłem z grundiga AC/DC.
A następnego dnia spotkałem ją na korytarzu...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun