Po Litwie z Premium Mobile

Gdzie jadę? Tego nie wiem. Jedynym pewnym faktem jest to, że znam trochę rosyjski. Litwini podobno nie lubią rozmawiać w tym języku. Pozostaje mi więc tylko parcie do celu.  


Autor: Alex Kłoś 
Droga ma jakieś pięć, sześć metrów szerokości. Tak jak stara dwukierunkowa E7. Tyle, że nie jest jest z asfaltu, a z ubitego żółto-szarego tłucznia. Po jakimś czasie na takiej drodze robi się tarka. Przyjeżdża wtedy maszyna, która ją zdziera i wyrównuje szlak. Tutaj maszyny nie było od dawna i nikt się tym nie przejmuje. Z tarką można poradzić sobie też tak, że rozpędza się auto i koła przelatują nad jej zębami. Jedzie się elegancko bez nużącego terkotania. Tak jak osobówki, które najeżdżają z naprzeciwka. Wzniecając tumany pyłu wchodzą w łuk bez zdejmowania nogi z gazu i wygląda to tak jakby driftowały na czterech kołach. Z Fiatem Ducato, który prowadzę, jest też jakoś inaczej
. Przy szybkości stu kilometrów zaczynam mieć uczucie jakby ważący dwie tony furgon zaczynał nie jechać, a frunąć. Wsiadłem do niego wczoraj rano. Jestem kierowca podążającym za spływem kajakowy. Całą pakę mam zasypaną skrzyniami z żarciem, sprzętem turystyczny, plecakami. Jestem na Litwie. A dokąd jadę? To pytanie za sto punktów. Mój operator – firma Premium Mobile – nie ogarnia tematu. Mam włączony roaming, ale nie działa internet - nie mam GPS-u, nie mogę się też nigdzie dodzwonić. Nie wiem gdzie jadę, a w telefonie słyszę głos kobiety, która zapętla się w tekście, że połączenia mam zablokuwanyje...  



Misiek w trakcie odbioru sygnałów z Centrali.

Misiek zadzwonił do mnie na początku lipca: Chcesz się przejechać na Litwę? Robimy ze znajomymi spływ kajakowy. Ktoś musi poprowadzić busa z naszymi rzeczami. Banalna sprawa. Nie więcej niż dwadzieścia kilometrów dziennie. Wiesz, będą płynąć ojcowie z dziećmi. Wszędzie jedziesz na GPS-ie. Fajni ludzie, kolegujesz się z nimi. No i poza tym będziesz też na spływie. Płacisz tylko za żarcie - tłumaczył Misiek. Znamy się już trochę lat. Kiedyś był menedżerem w knajpie, w której miałem wesele. Były też jakieś wspólne wakacje. Konkretny facet. Więc czemu nie? Nie byłem przecież nigdy na Wschodzie. Tylko raz, dawno temu, w siódmej klasie podstawówki, jadąc z rodzicami do Bułgarii przejechaliśmy przez kawalątek Związku Radzieckiego. Stojąc w oknie oglądaliśmy domy udekorowane komunistycznymi propagandowymi afiszami. A przede wszystkim, to na Litwę powinienem się przejechać dlatego, bo urodziła się tam moja babcia, a przed nią wielu moich przodków. Po części sam jestem więc Litwinem! - Super! Jadę - odpowiedziałem prosząc tylko o mapę trasy, którą będę miał do pokonania. Wkrótce dostałem skany, a na nich zobaczyłem las i płynącą przez niego zakolami rzekę. Wyglądało to tajemniczo.

14 lipca o dziesiątej rano wsiadamy do osobówki Miśka. Z tyłu siedzi jego syn. Jedziemy do położonych pod Suwałkami Ruskich Bud, gdzie czeka reszta ekipy. Profesor, Docent, Robotnik, Muzyk i Architekt. Oraz ich dzieci. W sumie jest nas szesnaście osób. Na Litwie dołączą trzy kolejne. To już ich ósmy taki spływ. Zasada jest taka, że zawsze płyną tylko ojcowie i dzieci.

Rozbijam pod stodołą malutki namiot, który pożycza mi Docent. Docent tłumaczy, że jutro przyjedzie facet z kajakami, a ja mam się go dokładnie wypytać o trasę. Kładę się na karimacie pożyczonej od Miśka. Przed oczami mam tajemnicze zakola dziwnie nazywających się rzek.

Pierwszy dzień spływu zaczyna się od tego, że jedziemy z Docentem do Suwałk po busa. Jest specjalistą od badań nastrojów i zjawisk społecznych. Bada jak działa na ludzi kredyt. Okazuje się, że nie tylko dołująco, bo posiadanie długu ma także efekt  rytmizujący i dyscyplinujący. Podbudowany tą nową wiedzą o życiu wsiadam za kierownice busa, który czeka na mnie na parkingu w Suwałkach

W Budach pojawia się wkrótce facet z kajakami. Po sześćdziesiątce, siwe włosy, opalona twarz i białe zęby. – Dla kierowcy to będzie przygoda życia – zaczyna poważnym tonem. - Ale ja nie chcę błądzić - odpowiadam, a on od razu straszy dalej:– Po drugiej stronie granicy jest inny świat. Inne drogi, inne oznaczenia. Leśne trasy są wąskie, pobocza piaszczyste, łatwo się zakopać. Gdy robi się błoto to jest praktycznie nieprzejezdne – kracze kajakarz. Jestem już zestresowany. Przecież to miała być bułka z masłem. Patrzę na zafoliowane mapy z dziennymi odcinkami spływu. Na te dziwne nazwy. - No dobrze. A jak mam znaleźć miejsce, w którym mam na nich czekać. Czy jest to jakoś oznakowane. – Nie. Nie jest - skrzeczy. - To jak mam ich znaleźć? - Po prostu znaleźć. - Czy działa tam GPS? – Nie wszędzie- odpowiada z szerokim uśmiechem. Jestem podłamany. Tak bardzo, że poczuwający się do odpowiedzialności za tę sytuację Misiek proponuje, że ja popłynę kajakiem z jego synem, a on poprowadzi busa. Nie korzystam oczywiście z tej propozycji. Siadamy za to z panem kajakarzem nad samochodowym atlasem Litwy i on w końcu precyzyjnie wyznacza mi marszrutę. Wreszcie zaczynam czuć, że to wszystko ma sens i uspokajam się. 

A teraz na wschód! Nasza ekipa osobowym busem, za którym ciągnie się 
przyczepa z czerwonymi dwuosobowymi kajakami. Granicę przekraczamy w Ogrodnikach. Od razu zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Ceny zwalają mnie z nóg. Za wafelek czekoladowy -  dwa czternaście euro. - Dalej ceny są porównywalne z polskimi – uspokaja Robotnik. Ruszamy w głąb Litwy.



Na Litwie nie brak oczywiście konwencjonalnych drogowskazów, ale często można napotkać takie znaki.  

Pierwszą rzeczą, która daje się zauważyć jest brak murowanych domów. Mowa oczywiście o wioskach. Praktycznie wszystkie domostwa są drewniane, kolorowe i wyglądają tak jakby miały minimum pięćdziesiąt lat. Na rozrzuconych w bezkresie pól wsiach często nie ma płotów. Kapliczki nie są murowane, a zrobione z rzeźbionego misternie drewna. Nie brak stojących na rozstajach wyniosłych krzyży. Pojawiają się drewniane sowy, wilki i niedźwiedzie. Ten świat jest jakby bliższy naturze. Paradoksalnie jednak litewskie trawniki są mocniej przystrzyżone,
 a zieleń bardziej okiełznana od tej po naszej stronie.

Czasem czułem się tak jakbyśmy zwiedzali ogromny skansen. 

Pierwszy nocleg to położona nad rzeką Ulą wieś Krokslys. Kilkanaście starych domów i jeden nowy w stylu skandynawskim. Sielsko. Dawną epokę przypominają leciwe radzieckie traktory. To tu odkrywam, że mój GPS nie działa. Jest "off line". Nie robię jednak dramatu licząc, że następnego dnia będzie lepiej. Noc jest chłodna i twarda. Od ostatniego razu na karimacie minęło wiele lat.


Ula jest dzika i malownicza. Trochę podobna do Krutyni, ale ma brunatny odcień wody. 

Rano Docent wręcza mi dwadzieścia dziewięć euro – mam kupić bilety do parku narodowego, przez który będą płynąc, a ja jechać. Nadal "off line". Kilka osób kombinuje z moim smartfonem. Nic z tego. Mam na szczęście numer do pani, która sprzeda mi te bilety. Spuszczają w końcu kajaki na wodę i znikają za zakrętem, a ja ruszam drogą przez las w stronę miasta Verena. Tak docieram do szutrówki, którą opisałem przed chwilą. Tu czeka na mnie kolejna niespodzianka: mój telefon jest nie tylko "off line", ale w ogóle off wszystkiego. Dojeżdżam tłuczniem do Vereny i zatrzymuje się pod stacją benzynową. Pytam po rosyjsku jakąś kobietę, o to gdzie można kupić bilety do parku narodowego. Odpowiada, że na stacji. Uradowany idę kupić, ale panie na stacji tłumaczą, że nie. Nie można. - A gdzie można? - pytam. – W prawo, do ronda, w lewo i prosto - tłumaczą. Dobre i to. Ruszam. Tym razem już po asfalcie. Po chwili nawiedza mnie myśl, że muszę się jednak czegoś więcej dowiedzieć i skręcam do pierwszej lepszej wioski.


Od tego kierunkowskazu zaczęła się moja właściwa litewska przygoda.
  
Wieś nazywa się Mergezeris i jest do niej pół kilometra. Znów drewniane kolorowe domy, piaszczysta wiejska droga, ale tym razem są też płoty. Z naprzeciwka idzie starszy facet z wędką. – Ruski? – pytam, mając na myśli język, a nie jego narodowość. On raczej tego nie łapie i odpowiada, że nie. Ja nie daję za wygraną i gadam po rusku dalej o tym, że mój telefon nie działa, a muszę kupić te bilety. Mam tylko numer, pod który mam zadzwonić, więc czy mogę skorzystać z jego telefonu? Teraz jest ok. Pan mówi, że nie ma telefonu, ale pokazuje mi na faceta, który na sąsiedniej posesji walczy z trawnikiem elektryczną kosą. Potem tłumaczy, że jak był młody, to służył w sowieckiej armii i stacjonował w Kaliningradzie. - My w Polsce nie lubimy ruskich - mówię. – A kto ich lubi? – odpowiada.

Gość od kosy okazuje się bardzo miły, z domu wychodzą też jego córki i biegle władająca rosyjskim żona. Ci ludzie są naprawdę bardzo spoko. Dzwonią do pani od biletów. Oddają mi słuchawkę. Pani całkiem nieźle mówi po polsku i tłumaczy, że mam jechać do jakiejś wsi. Jakiejś czyli takiej, której nazwa brzmi tak samo jak nazwy wszystkich wsi dookoła. Dziwnie. Trochę tak jakby norweski skrzyżować z greckim. Jasne za to jest to, że mam wrócić na asfalt i jechać na prawo. Pan od kosy tłumaczy, że kobieta z biletami będzie czekać przy kampines. Na litość Boską, co to jest kampines? On w odpowiedzi krzyżuje wymownie ręce, a ja domyślam się, że chodzi o cmentarz.    


Taką rzeźbę zobaczyłem przy parkingu obok marketu we wsi Pauosupe. Trawniki były przystrzyżone, a drewniane domy dryfowały w ciszy zatopionej w bezruchu wypełniającym tamto miejsce.
    

Po dziesięciu minutach jazdy postanawiam zasięgnąć języka. Zatrzymuje się za skrzyżowaniem szos. Z naprzeciwka poboczem nadchodzi starszy człowiek. Na oko dziewięćdziesiąt lat. Kiedy dochodzi do mojego okna pytam po rosyjsku kiedy będzie kampines. On nie rozumie, ale bardzo stara się pomóc. Stoi przy oknie i mówi dziwne rzeczy
. Na drodze pojawia się tymczasem czarne BMW. Wyciągam rękę i macham. Po chwili przy prawym oknie mam gadającego po litewsku starca, a pod lewym BMW i długowłosego wytatuowanego młodego faceta. Decyduję się na tego drugiego i pytam po angielsku o cmentarz. – Cementary?... A tak, faktycznie, zaraz będzie – opowiada. Dziękuję i jadę dalej. Po kolejnych kilku kilometrach jest kampines. Na ławeczce pod cmentarzem siedzi kobieta. Parkuje i podchodzę. – Dzień dobry. Przyjechałem po bilety. – Po jakie bilety? – Do parku narodowego? – Ale o co chodzi? – pyta zaskoczona. To oczywiście nie ta kobieta, nie ten kampines i nie ta wioska. Pytam o to czy mogę zadzwonić do mojej pani od biletów. Ona odpowiada,że czeka na autobus, który ma właśnie przyjechać, a potem pospiesznie  wyciąga komórkę i dzwoni. Obie panie błyskawicznie dochodzą do porozumienia i ta z ławki wstaje i bez słowa wyjaśnienia rusza o mojego busa. Wszystko jasne, pojedziemy razem! Po drodze gadają jeszcze przez kilka minut. Tak jakby się znały od dawna. Tak dojeżdżamy do drogi odbijającej w lewo. Ona wysiada, a ja skręcam. Po niedługim czasie docieram pod właściwy kampines. Tam od przemiłej pani po pięćdziesiątce kupuję w końcu bilety.



Szerokie pola i twarda gruntówka.
 Po odcinkach płaskich wpada się na  pofałdowane - trasa wije się po pagórkach. Jest tylko słońce, wiatr i auto. 

Teraz już tylko muszę dotrzeć do Kasetos. W tej z grecka brzmiącej wsi czeka na mnie spływ. Jakoś mi się udaje. Oczywiście przy pomocy kolejnych napotkanych po drodze pomocnych ludzi. I tak wygląda przez kolejne dni moja wędrówka po Litwie. Internet włącza mi się tylko czasem i tylko na chwilę. Czasem też udaje mi się do kogoś zadzwonić. Kajakowe przystanki są pochowane po lasach i przy wsiach. Czasem aż dziwię się, że znów trafiłem i jestem wdzięczny nauczycielkom, które wbijały mi do głowy znienawidzony rosyjski. Niewątpliwym plusem tej sytuacji jest to, że zaliczam sporo fajnych spotkań i rozmów. Poznaje Litwinów, a i
nternet włącza mi się na dobre ostatniego dnia spływu, gdy nasze kajaki płyną już od dawna szerokim i brunatnym Niemnem. 

Podsumowując. Okolice miast Verena i Merkine wyglądają tak jak nasze Mazury. Nie ma jednak turystów, a ruch na drogach jest bez porównania mniejszy. Ceny w sklepach są o jedną trzecią wyższe od naszych, a litr ropy kosztuje 1.9 euro. Spokój i brak tłumu są warte tej ceny. Jednym zdaniem: jeżeli na kajaki to na Litwę, ale na pewno nie z Premium Mobile.


Zachód słońca nad Niemnem. Taki widok można zobaczyć z mostu w miejscowości Merkine.

W tym miejscu zaliczyłem kąpiel w Niemnie. Po jakiś dwudziestu metrach prąd był już tak mocny, że musiałem porzucić próbę przepłynięcia na drugi brzeg.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun