Szmata w turbulencji: paralotnia na górze Żar



Jest jak w kinie. Siedzę wygodnie i podziwiam widoki. Za plecami mam jednego z najbardziej doświadczonych polskich paralotniarzy Pawła Farona. Ile do ziemi? Kilka tysięcy metrów. Nic tylko latać. Oby nie za długo...

Autor: Alex Kłoś 
Spotykamy się na rynku w Żywcu. Jest jedenasta, z nieba leje się żar. Wieje wiatr i jest... błękitnie. Paweł Faron ma też błękitny T–shirt. Do tego dżinsowe szorty, lekkie trekkingowe buty, czapkę z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne. Wita mnie szerokim uśmiechem. Mówi szybko i z góralskim akcentem.
– Pojedziemy na Żar – zapowiada. Jego kolega zostawił tam paralotnię, na której polecimy w tandemie. – Mam nadzieję, że sobie dobrze polatamy. Nie ma chmur, z termiką może być więc różnie, ale damy radę. – Mam się bać? – wypalam od razu. Tak trochę pro forma, bo wiem, że jest zawodowcem. Namiar na Pawła dostałem od kolegi z lotniarskiej kadry Polski.  – Zawsze się trzeba czegoś bać. To jest sport ekstremalny. Ja za każdym razem, gdy lecę to się trochę boję. Ale latam 20 lat bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Twarde lądowania zdarzały się, ale tylko w trakcie wyścigów, a my dziś mamy spacerek – uspokaja Paweł. Przejeżdżamy przez rozłożone u podnóża Żaru Międzybrodzie Żywieckie. Samochód wspina się krętą asfaltową drogą. Mijamy lotnisko i szkołę szybowcową, toczymy się dalej pod górę. Na jazdę tą drogą potrzebne jest specjalne zezwolenie, wydawane np. instruktorom i pilotom z paralotniarskich szkół i klubów. Wypytuję Pawła o życie. Ma 45 lat, żonę, syna i córkę. Z wykształcenia jest muzykiem. Skończył A
kademię Muzyczną. Śpiew operowy! Jednak od 10 lat nie trzymał w rękach żadnego instrumentu – tak go pochłonęło latanie. Jest dilerem kilku polskich i zagranicznych firm paralotniowych. Poza tym lata komercyjnie, tak jak my dziś w tandemie. – Nie narzekam na brak chętnych – mówi. Poza tym często śpiewa w powietrzu. Tenorem. 

Dostałem bombę
Parkujemy na wysokości 761 m n.p.m. Na szczycie Żaru jest trochę jak w filmie science fiction.  Zaskakuje otoczony równym betonowym nabrzeżem zbiornik elektrowni szczytowo–pompowej. Jest potężny, ma objętość 2,3 mln m3 . Nocą, gdy zapotrzebowanie na prąd jest mniejsze, wodę pompuje się w górę z elektrowni na zaporze na Sole w pobliskiej Porębce. W dzień ta woda napędza turbiny elektrowni spadając z wysokości 440 m. Obok zbiornika jest trochę jak na lotnisku, trochę jak na Gubałówce. Lotniczą atmosferę tworzą banery klubów paralotniowych i szarpany przez wiatr rękaw; wakacyjny flow nadaje kilka punktów gastronomicznych, stragany z pamiątkami i stacja kolejki linowo–torowej.     – Nie za duży dziś wiatr na latanie? – pytam, bo trochę mnie strach już obleciał. – Myślę, że będzie dobrze. Jest 6 m/s. W tandemach latamy do ośmiu – tłumaczy Paweł.



Kilka dni temu wrócił z kolejnych w swojej karierze mistrzostw Polski. Tym razem był piąty. To dobrze i źle, bo mogło być lepiej. Zawody trwają tydzień. Codziennie trzeba wykonać inne zadanie. Startował w konkurencji wyścigowej. Stawkę tworzyło prawie 130 paralotniarzy. W takich zawodach wygrywa ten, kto pierwszy doleci do mety. Na początku wszyscy krążą w tym samym miejscu wznosząc się w kominach termicznych – pędzących ku górze strumieniach  powietrza nagrzanego nad nasłonecznionymi górskimi zboczami. Potem po wyznaczonej trasie trzeba przelecieć do mety nad wskazanymi cylindrami. Obowiązuje limit czasu. Paweł przez cały czas trzymał się w grupie prowadzącej. – Było super, ale w ostatnim przelocie dostałem bombę – tłumaczy. – Ktoś cię uderzył? – dowcipkuję. – Nie. W turbulencji szmata mi się złożyła. Szmata to paralotnia. Kiedy paralotnia się składa, to traci siłę nośną i wysokość. Nie doleciałem do mety, zabrakło jakieś 50 m wysokości. – A nam się szmata nie złoży? – My będziemy latali na dużym skrzydle. Paralotnie sportowe są bardziej podatne na warunki pogodowe – tłumaczy wypakowując z bagażnika auta kolegi podwójną uprząż do latania w tandemie oraz paraglide. Tak po angielsku nazywa się paralotnia. Na paralotnie mówi się często glajd. Nie wystartujemy ze szczytu. Kilkaset metrów dalej, idąc ścieżką z tarasu widokowego, jest urywające się dość stromo wypłaszczenie. To stąd starują paralotniarze. Dziś jest tu około 10 osób, w trawie leżą kolorowe torby wyglądające jak zapakowane namioty. Są tu i doświadczeni lotnicy i turyści, którzy tak jak ja polecą w tandemie. Nad nami lata tylko jedna paralotnia. W letnie weekendy zdarza się, że w powietrzu unosi się nad Żarem ponad 100 osób.

Żona nic nie wie
Paweł od dziecka marzył o lataniu. Na początku o szybowcach. Ale na kurs w latach 90. nie mógł sobie pozwolić. Wybrał paralotnie – były znacznie tańszą opcją. Dziś różnica nie jest już tak duża. Za kurs trwający przy dobrych warunkach pogodowych dwa tygodnie trzeba zapłacić od 2 do 3 tys. zł. Kursanci od początku latają sami. Muszą wykonać 30 lotów: 20 niskich, w których szlifowane są start i
lądowanie, 10 to loty wysokie. – Taniej jest w górach, bo ludzie sami podchodzą pod górkę. Na równinie startuje się za pomocą liny, która wyciąga pilota w górę. A to kosztuje – tłumaczy Paweł. On nie uczył się latać na Żarze, a po drugiej stronie Żywca. Nie było wtedy ani takiej wiedzy, ani tak dobrego sprzętu. Nauka odbywała się na starych paralotniach kupionych na wyprzedażach na Zachodzie. Dziś standardy są zupełnie inne. Tandem to propozycja czysto komercyjna. Można zakosztować przestworzy za cenę od 300 do 1 tys. zł. Do takiej przygody szykuje się właśnie pan Jurek.
Ma ponad 60 lat. Jest już zapięty w uprzęży, na głowie ma kask. Za chwilę poleci. Pytam czy jego żona wie o jego podniebnej eskapadzie. – Nie wie. Przypuszczam, że gdyby wiedziała to by mi nie
pozwoliła. Ja jej dopiero wyślę zdjęcie. To najbardziej ekstremalna z moich przygód – wyznaje pan Jurek. Ja latałem na razie samolotem, balonem i szybowcem. Skoczyłem też w tandemie ze spadochronem. Czuję, że mniej więcej wiem jak będzie. Patrzę na unoszące się hen nad nami paralotnie i pytam Pawła, czy my też tak wysoko polecimy. – Co najmniej tak wysoko – zapewnia. Od tego momentu zaczynam czuć emocje,




Masz przebierać nóżkami
– Ile ważysz? – pyta Paweł. – 93 kg – odpowiadam. – Ja ważę 75 kg. Razem będziemy mieli dosyć sporą wagę, ale damy radę. Nasze skrzydło ma udźwig 210 kg – mówi. Uprząż jest prawie nowa, lekka i wygodna. – Pod tyłkiem będziesz miał bańkę powietrzną, która napompuje się sama w trakcie lotu. W razie upadku będzie amortyzować uderzenie – tłumaczy Paweł. Uprząż u dołu przypomina tę, której używają wspinacze. Tu jednak
jest jeszcze drugą część, w którą wkłada się ręce. Łącznie są cztery zatrzaski. Po zapięciu wszystkich nie czuję skrepowany, mam nawet trochę luzu. Lekko już poddenerwowany pytam Pawła czy to normalne. Kiwa głową uspokajająco. Podaje mi kask i pokazuje na dwa uchwyty z taśmy. Gdy już będziemy w powietrzu mam je wypchnąć do przodu. Dzięki temu wygodnie rozsiądę się w miejscu pasażera. – A tak w ogóle to co ma robić? – pytam. – U góry nic. Masz siedzieć i podziwiać widoki. Wcześniej masz tylko jedno zadanie: gdy będziemy starować, masz biec. Ja uniosą się pierwszy, dlatego to ty musisz nas rozpędzić – tłumaczy. Starszy kolega Pawła dorzuca: – Masz przebierać nóżkami aż Paweł nie powie, żebyś przestał. – W powietrzu też? – pytam. – Tak. Bo za sekundę możecie być znów na ziemi, a ty będziesz musiał biec dalej – potwierdza. Wiem już, że nie będzie to spacerek i czuję coraz większe napięcie. Drugi z pomagających nam kolegów Pawła, widząc w moich oczach strach, mówi: – Masz kask. Przeżyjesz. Nasza paralotnia jest już gotowa. Po obu stronach skrzydła stają koledzy Pawła. Nasza „szmata” ma powierzchnię 42 m2. To paralotnia dwuosobowa. Paweł lata w zawodach na skrzydle w granicach 25 m2. Są jeszcze mniejsze i ostrzejsze o powierzchni 20 m2.


Piszczący wariometr
W zasadzie to możemy już startować. To dobry moment na to, żeby zadać pytanie: „Jak to lata?”. – Paralotnia jest ciekawym statkiem powietrznym. To skrzydło, które samo stabilizuje się w powietrzu. W momencie, gdy przestaje się sterować paralotnią, sama szybuje opadając mniej więcej 1 m/s – tłumaczy Paweł. – W paralotni nie ma steru wysokości, a jedynie dwa stery boczne. Opadanie można osiągnąć dzięki zmianie kąta natarcia czaszy. Gdy pilot ma na plecach silnik, to dzięki śmigłu może się wznosić. My silnika nie mamy, żeby więc nabrać wysokości musimy znaleźć komin termiczny, w którym cieplejsze powietrze będzie się wznosić ku górze z szybkością większą niż metr na sekundę.   Brzmi to prosto, ale na razie musimy wystartować. Ostatnia sprawa to wariometr, czyli wysokościomierz baryczny. Wygląda jak smartfon. Paweł przypina mi go do uprzęży. Urządzenie popiskuje, gdy tylko zawieje wiatr, zmianę ciśnienia interpretując na ziemi jako zmianę wysokości. Połączony jest z GPS-em. – Można latać bez tego, ale tak będziemy mieli informacje o prędkości wznoszenia, o tym czy mamy termikę. Takie rzeczy paralotniarz chce wiedzieć – mówi Paweł.

Pora na start
– Paweł, a tak w ogóle, to co jest fajnego w paralotniarstwie? – pytam nerwowo. – Zaraz zobaczysz. Ciężko powiedzieć co konkretnie ciągnie ludzi do latania. Każdy ma indywidualne podejście. Ja zawsze tego chciałem. Budowałem latawce i modele samolotów. Zbudowałem też lotnię z foli i z tyczek do fasoli. Skoczyłem na niej z dachu u babci. Z czterech metrów. Lotnia nie poszybowała, a ja spadłem na plecy do ogródka. Coś mi się stało z kręgosłupem. Pamiętam to dokładnie i dlatego czuję respekt do latania – wspomina Paweł, a ja zaczynam odczuwać to samo. Stoję na progu tajemnicy i wiem, że to już. – No to dawaj. Biegnij! – daje sygnał Paweł. Czasza błyskawicznie łapie powietrze. Jedynym naszym łącznikiem z gruntem są moje nogi. Biegnę ciągnąc za sobą całą konstrukcję. Po kilku metrach wypłaszczenie kończy się i unosimy się w powietrze. Jednak tylko na kilka metrów, bo lecimy zbyt wolno, żeby wzbić się wyżej. Ziemia zbliża się błyskawicznie. Zastanawiam się jaka będzie siła uderzania. Nie jest powalająca. Potykam się, ale szybko udaje mi się wstać i znów biegnę. Jesteśmy w powietrzu, ale tylko na krótką chwilę, bo znów zaliczamy glebę. Paweł dopinguje mnie do walki. Biegnę i w końcu na dobre odrywamy się od ziemi. Wiatr zabiera nas szybko nad las. – Drzewa u góry są miękkie. Uratowały życie niejednemu paralotniarzowi, który nie opanował sprzętu i spadał na ziemię – mówi Paweł. Nie wszystkim jednak się udało. Góra Żar zabrała już ludzkie istnienie. Ja jednak nie odczuwam strachu. Czuję wyraźnie, że Paweł kontroluje doskonale sytuację. Jest w swoim żywiole. – Chyba w poprzednim wcieleniu byłeś ptakiem – mówię. A on odpowiada, że możliwe. Łapiemy prąd wznoszący i po chwili jesteśmy na wysokości 250 m. Jest jak w kinie, siedzę wygodnie przed dużym ekranem i oglądam film akcji. Ludzie na dole zamieniają się w malutkie punkciki. Co jakiś czas pojawiają się turbulencje i spadamy w dół. Nie czuję się tu do końca pewnie, wiec trzymam się mocno za taśmy uprzęży. To daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr huczy, a wariometr piszczy. Dzięki niemu wiemy, że wznosimy się momentami 3,5 m/s.



Jak na motocyklu
– Jechałeś kiedyś z tyłu na motocyklu? Kiedy będziemy krążyć w kominie to pochyl się na zakręcie na bok. Właśnie tak jak na motocyklu – mówi Paweł. Wchodzimy w kolejne wiraże, coraz wyżej i wyżej. Docieramy na wysokość 1 tys. m. Widok jest oszałamiający. Dosłownie u stóp mam góry, rzekę i jezioro. Bujamy w obłokach.  Pod nami Żar i lśniący w słońcu zbiornik elektrowni. Krajobraz u dołu przesuwa się
powoli. Paralotnia rozwija maksymalnie 60 km/h. My lecimy teraz znacznie wolniej.  – Bez problemów moglibyśmy polecieć dwa razy wyżej. Legalnie do 2,9 km. Wyżej przestrzeń jest zarezerwowana dla samolotów – mówi Paweł.    W 2007 r. w Australii na mistrzostwach świata polka Ewa Wiśniewska-Cieślewicz w trakcie lotu treningowego została została wessana przez burzę na krawędź stratosfery. Doleciała na wysokość 9400 m. Straciła przytomność, a jej ciało pokrył lód. Gdy opadła w dół, ocknęła się i po 3,5-godzinnym locie wylądowała. Miała odmrożone uszy, ale i ogromne szczęście. Chińskiego paralotniarza ta sama burza zabiła piorunem. Kilku innych zaliczyło twarde lądowania.  – Leciałem wtedy za nimi i widziałem jak front burzowy zamyka się z obu stron. Wylądowałem, a oni polecieli, bo myśleli, że się zmieszczą – mówi Paweł.
– Kto to jest dobry pilot? – pytam. 
– Dobry pilot to zdrowy i cały pilot. 
Żeby zdobyć doświadczenie trzeba przelatać minimum 5 lat. Ludzie robią rocznie średnio 50 godzin. Ja mam wylatane w sumie już ponad 10 tys. godzin. Zdarzały się lata, że przelatywałem po 400 godzin w powietrzu – mówi Paweł.   To się czuje. Paralotnia jest prowadzona rękami mistrza. A poza tym mamy spadochron zapasowy. Paweł w swojej karierze wyrzucał go trzykrotnie. Spadochron jest nieduży i zapewnia w miarę bezpieczne, ale twarde lądowanie, bo opada z prędkością około 5 m/s. Jedno z tych awaryjnych lądowań przytrafiło mu się na wyścigu Red Bull X–Alps. To wyjątkowy wyścig, w którym 30 paralotniarzy pokonuje w kilkanaście dni całe Alpy. Pieszo lub lecąc. Paweł jest jedynym jak dotąd Polakiem, który ukończył ten challenge.  – Wiało ostro, 12 m/s. Leciałem nad francuskimi Alpami, przy skałach i była bardzo ostra termika. Leciałem 30 m nad zboczem. Byłem przygotowany na to, że jak coś się stanie, to muszę rzucić zapas. Wpadłem w turbulencję, zabrało mi całe skrzydło i od razu
wyrzuciłem spadochron. Przy lądowaniu złamałem żebro, ale następnego dnia znów poleciałem i przeszedłem 120 km pieszo – mówi Paweł.
– Co jest najgorsze w tym sporcie? – pytam.
– Wpadanie w panikę. Jeżeli wpadniesz w panikę, to już po tobie. Poza tym zderzenie z inną paralotnią. Wtedy gdy wszystko może się poplątać i nie można się rozczepić. Ten u góry może wyrzucić zapas, bo ma gdzie. Lądowanie jest twarde.


Granica żołądka
30. minuta lotu. Zaczynam czuć żołądek i daję sygnał, że pora lądować. To jednak nie takie proste. Po kilku minutach opadania wpadamy w mocny prąd wznoszący i znów jesteśmy nad szczytem Żaru. – I tak to czasem bywa, że jak się chce wrócić to jest wznoszenie, a jak się chce lecieć dalej, to nie ma termiki. Możemy zejść spiralą? – pyta Paweł. To nie jest dobry pomysł, bo czuję, że od wymiotów dzielą mnie już sekundy. – Jakby co, to na bok. Lecimy pod wiatr, 40 km/h. Wszystko poleci na ciebie – instruuje Paweł. Pojawiają się gwałtowne torsje. Nic ze mnie nie wylatuje, bo przezornie poleciałem z pustym żołądkiem. Po kilkudziesięciu sekundach odruch wymiotny ustaje. – Kiedyś latałem z jedną panią nad Zachodnimi Tatrami. Dwie i pół godziny. Wymiotowała trzy razy, ale nie chciała lądować – mówi Paweł. Kieruje paralotnię nad Jezioro Żywieckie i zaczynamy opadać z szybkością 3 m/s. Lądowanie na lotnisku jest miękkie, bardzo przydaje się powietrzna bańka pod tyłkiem. Nogi mi się trzęsą. Czuję się jakbym dał wczoraj ostro w banię. Lataliśmy ponad 40 minut.  Lot tandemem trwa zwykle 20 minut. – Koledzy namawiali mnie przed startem, żebym zrobił kilka mocnych sztuczek, żebyś zobaczył, o co w tym chodzi. Ale nie chciałem cię męczyć. I tak wiedziałem, że ci się zrobi niedobrze. Człowiek nieprzyzwyczajony do latania zazwyczaj tak reaguje. W powietrzu wszystko się rusza, jest wiatr, są turbulencje. Błędnik nie ma stałego punktu odniesienia i wariuje – tłumaczy Paweł. On najdłużej latał 10 godz. i 40 min. Przeleciał wtedy 279 km do celu i z powrotem. W Polsce udało mu się przelecieć za jednym zamachem 309 km. A ja? Ja czuję, że jeszcze kiedyś chciałbym to powtórzyć.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun