Zefir. Historia o bogu gitary
Był legendą. Bogiem gitary. Gdy
zaczynały się rozmowy o tym kto najbardziej wymiata, zawsze w końcu padało to
słowo. Zefir.
Autor: Alex Kłoś
Jest połowa
lat 80. Na ulicach suki, w zakładach pracy Podstawowe Organizacje Partyjne, a w
Dzienniku Telewizyjnym (TVP kanał pierwszy) kłamstwa i propaganda. To akurat
tak jak dzisiaj. Podobieństw między życiem w tamtej epoce i współczesnością znalazłoby by się sporo, ale jest jedna sprawa,
która przecina te dwie doby jak nożem. Nie było domofonów i bramofonów. Po prostu wchodziło
się do bloku i dzwoniło do drzwi. Albo pukało. Otwierałeś drzwi i byłeś w
środku. No i właśnie którejś jesieni w połowie ostatniej dekady PRL zadzwonił
dzwonek do drzwi w naszym mieszkaniu przy Daniłowskiego, na Bielanach. Otworzyła
mama. Była najbliżej, w kuchni. Ja byłem w swoim pokoju zajęty tym czym zwykle. Czyli słuchaniem muzyki
rockowej, albo grą na gitarze. Powiedzmy, że brzdąkaniem.
Tym razem na
gramofonie kręciło się TSA, a konkretnie „Heavy Metal World”. No i nagle otworzyły
się drzwi w moim pokoju i stanęła w nich mama. - Masz gości - powiedziała. Okazało
się, że za progiem, na klatce, stali Kolos i jakiś starszy do niego koleś z
długimi włosami. Taki żulowaty. Kolos to był znajomy punkowiec z Wrzeciona.
Poznaliśmy się przez Petera, czyli Piotrka Dobrowolskiego. Peter to temat na oddzielną
opowieść. Napiszę teraz tylko tyle, że był punkowcem, chodziliśmy do jednego
liceum (dewulot na Wrzecionie), był niesamowicie nietuzinkowy, a w końcu
zwariował i wylądował w jakimś zakładzie. Nie widziałem Petera ponad
trzydzieści lat. A teraz wróćmy na klatkę schodową na Daniłowskiego. Z przyjemnością
zaprosiłem Kolosa z jego kolegą do mojego pokoju. Ta wizyta była pewnym zaskoczeniem,
Kolos był u mnie przedtem tylko raz, właśnie z Peterem. I nagle: puk, puk...
Na podłodze w otwartym futerale leżała moja gitara marki Jolana. Całkiem
przyjemna czechosłowacka podróbka Gibsona Les Paula. Długowłosy rozsiadł się w
krześle pod oknem. Pod głośnikiem. Nawet się nie przedstawił, po prostu patrzył.
- Niezłe heavy - powiedział w końcu, komentując TSA.
- Super grają - odpowiedziałem.
- A słyszałeś o Zefirze?
- No pewnie. To najlepszy gitarzysta.
- Ja jestem Zefir.
To była sytuacja jak z Gwiezdnych Wojen. Młody poszukiwacz Mocy spotyka nagle
mistrza Jedi, który zrzuca kaptur i mówi - oto jestem. Mogłem mu paść do stóp,
albo polecieć po piwo. Do sklepu - niebieskiego pawilonu przy Daniłowskiego -
był rzut beretem. Wysłany z tą misją Kolos uwinął się migiem. W tym czasie ja
zostałem sama na sam z Mistrzem Gitary. Ewidentnie był pijakiem i coś miał nie
tak z zębami. Nie tyle, że był szczerbaty, ale coś było nie tak. Do tego tłuste
włosy i twarz naznaczona trudami zawodowego picia. Czyli człowiek z elementu, a
nie jakiś tam hipis, artysta. Podałem mu z namaszczeniem wiosło. Podłączyłem je
kablem do pieca, czekając na objawienie.
- Znasz „Red House Blues” Hendrixa?
- Oczywiście.
- Zagram ci moją wersję.
Brzmiał z ręki znakomicie, w oczach miał błysk szaleństwa, i ostro kostkował.
Widać było, że solarz z niego nieprawdopodobny. Wariat. Wszedł Kolos z
browarem. Było tego kilka butelek. Wysuszyliśmy je w jakieś pół godziny. Okazało
się, że mieszkają w jednym bloku na Wrzecionie. I Kolos przyprowadził Zefira
chcą zrobić mi niespodziankę. Kolos to był dobry chłopak. Chodził do technikum.
I wcale nie był kolosem. Miał jakieś metr siedemdziesiąt, może ta kswka to od
nazwiska. Dajmy na to, Kolosiński. Nie wiem. Widziałem się potem jeszcze z nim
kilka razy. Po raz ostatni chyba wpadłem do niego po hantle do robienia
bicepsu. Pojechałem na Wrzeciono autobusem i przytargałem ją do domu. Leżała
potem w kątach moich kolejnych pokoi przez dobre dwadzieścia lat. Zanim wyszli zapisałem sobie numer do Zefira. Obiecał, że da mi lekcję.
Wieczór muzyczny z wirtuozem
O spotkaniu z Bogiem gitary poinformowałem niezwłocznie Rafała
Kwaśniewskiego. Czyli Kwaska. Absolutnie wyjątkowego muzyka. Songwritera i
gitarzystę. Kwasek wkrótce założył pamiętany do dziś zimno falowy Sstil. A
potem (cytując Wikipedię) grał w Dezerterze, Deuterze, Kulcie, Chłopcach z
Placu Broni i Elektrycznych Gitarach, a wreszcie założył kapelę PRL, w której
grał i śpiewał. Jednym słowem: zawodowiec. Rafał mieszkał z rodzicami na
Żoliborzu. Trzy przystanki tramwajowe w stronę Dworca Gdańskiego. Regularnie
się widywaliśmy, czasem jamowaliśmy. Kiedy dowiedział się, że mam namiar do
Zefira i jest opcja lekcji, to od razu oświadczył, że też chce się przejechać. Zadzwoniłem,
Zefir podał adres i termin. Kupiliśmy trochę piwa i pojechaliśmy na Wrzeciono.
Osiedle z bloków rozciągające się od Lasku Bielańskiego do Huty Warszawa. PRL-owski
amalgamat. Obok intelektualistów i „pracowników umysłowych” mieszkali robotnicy
i żule. Wszystko w długim cieniu Huty. Był Klub Sportowy Hutnik i stadion z
lokalnymi szalikowcami. I był też bar Hutnik. Miejsce owiane dość mroczną legendą, którego progu niestety nigdy nie przekroczyłem. Kolos i Zefir mieszkali
w czteropiętrowych bloku niedaleko Wolumenu. Działającego do dziś targowiska,
na którym w owym czasie w niedziele odbywał się Perski Jarmark, na który
zjeżdżała się kupa ludzi z Warszawy i okolic. Dla
punkowców i metalowców „Perek” był miejscem spotkań. Szło się tam tak jak do
klubu, żeby się z kimś przeciąć. Kiedy wjechaliśmy z Kwaskim do Zefira, to
okazało się, że gospodarz jest zdecydowanie nie w sosie. Było to widać od
pierwszej sekundy. W mieszkaniu była jeszcze poza nim starsza pani. Babcia, jak
się okazało. Zefir zamienił się w tornado. Był przecież pijany, darł się na
nią, a na dywanie była spora plama. Co to było? Być może wylane piwo, albo
siki. Krótko mówiąc - mrok. Patologia. Zefir nie sięgnął nawet po Gibsona SG,
który stał w jego pokoju oparty o Marshalla. To nie był duży pokój, a wzmacniacz
z dużą czterogłośnikową paczką wyglądał jak czołg schowany w garażu. To były osiemsetka.
Czyli taki sam model na jakim grał Hendrix. Skąd taki koleś jak Zefir miał taki
sprzęt? O tym za chwilę. Odfalowaliśmy z Kwaskiem bez zbędnej zwłoki.
Wsiedliśmy w autobus 103 i tak skończył się wieczór muzyczny z wirtuozem.
Czerwiec 2001
Tym razem było ciepło. Wybraliśmy się z moim kolegą Grześkiem Staszko na
rowery. Z Czerniakowa na Stare Miasto. Leniwa jazda po mieście i dużo paplaniny.
Na rynku Nowego Miasta była scena. A na niej siedział na krześle Zefir. Nie
sam. Z gitarą. Od naszego pierszego spotkania w latach osiemdziesiątych
widziałem go dwa razy. Z czego raz na koncercie w Remoncie. Grał w trio, a na
basie wymiatał Tomasz „Kciuk” Jaworski. Nie pamiętam kto był na bębnach. Wszystko
tego wieczoru sprowadzało się do tego, że grali na zmianę solówki. Raz Zefir
raz Kciuk. Gęsto i bardzo szybko. Efektowna popisówka. Na Nowym Mieście było kompletnie inaczej. W ciszy i
skupieniu.
Zefir grał na gryfie dwiema rękami! Wszystkimi palcami. Jak na fortepianie. Jedną akordy, drugą
melodię. Albo wszystko na raz. Nie wiem, bo było to totalnie porąbane. W życiu
czegoś takiego nie widziałem. Wiedziałem tylko, że w taki sposób gra sławny
jazzmen Stanley Jordan. No ale on grał raczej tak na dwóch gitarach
jednocześnie, a nie na jednej! Po koncercie podszedłem do Zefira. Okazało się,
że mnie pamięta. Wziąłem znowu telefon. Tym razem w innym celu. Byłem w tamtym
momencie reporterem w „Gazecie Wyborczej” i pisałem sporo o muzyce. Jasne było,
że mam temat.
Wkładka ekstremalna
Naczelnym „Gazety Stołecznej” był w 2001 roku Wojtek Fusek. Absolutny
dziennikarski zawodowiec i wielki miłośnik gór, wspinacz, narciarz i tak dalej.
Pewnego razu Wojtek
podszedł do mojego biurka i powiedział:
- Robimy do „Gazety” wkładkę ekstremalną. Chcesz coś napisać?
- No pewnie!
- Świetnie. Jutro po południu zebranie.
Nazajutrz w niewielkiej szklanej salce zobaczyłem kilku gości z różnych
działów. Pospolite ruszenie asów. Zebranie odbyło się w lekkiej, fajnej
atmosfrze. Pogadaliśmy i zgłosiliśmy pomysły. Ja zaproponowałem, że zrobię
wywiad z kultowym składem Molesta i tekst o Zefirze. Poszło. Z Zefirem spotkaliśmy się pod domem na Okęciu. Mieszkał
w nim ze swoją kobietą i miał tam zdaje się studio. Zrobiłem wywiad, a on puścił
mi w aucie swoje nagrania. To był instrumentalny strzał taki jak z Kciukiem.
Bardzo energetyczny. Jak burza z piorunami. Zefir pamiętał, że ja też gram na
gitarze. I powiedział wtedy zdanie, które zapadło mi w pamięć: „Jeszcze
zagramy”. Ta wkładka ekstremalna to był jednorazowy strzał. A to jest ten tekst
o Zefirze...
Zefir wirtuoz wynalazca
Choć gra na gitarze od 36 lat i wielu ma go za wirtuoza, wydał tylko jedną
płytę. W 1999 r. ukazał się album "Solo", na którym Marek
"Zefir" Wójcicki zaprezentował technikę, którą nazwał „graniem
krzyżowym”.
Technika krzyżowa polega na graniu dziesięcioma palcami na gryfie gitary sześciostrunowej. Prawą ręką, którą gitarzyści uderzają w struny, on łapie akordy, jednocześnie lewą gra melodie. "Zefir" również tradycyjny sposób gry opanował w stopniu niedościgłym dla większości muzyków.
Pierwszą gitarę dostał od wujka Tadeusza, kiedy miał sześć lat. Wuj był muzykiem i pokierował losem "Zefira". W średniej szkole muzycznej uczył się gry na kontrabasie.
- W pewnej chwili zrozumiałem, że nie chcę być odtwórcą - mówi. - Rzuciłem szkołę, chcąc iść własną drogą. Grać może każdy, jednak albo dostałeś „to” od Boga, albo nie. Ja dostałem wszystko: słuch, predyspozycje, uczę się szybko. Talent jednak to za mało. Jeżeli chce się zostać mistrzem, trzeba być sprawnym, a to wymaga wielkiej pracy - wspomina.
Wychował się na Wrzecionie, blokowisku na obrzeżach Warszawy. W osiedlowej społeczności duży odsetek stanowili alkoholicy. Szybko dołączył do ferajny. Pił i grał z równym skutkiem. Zyskał sławę gitarzysty wirtuoza i reputację pijaka.
Jego mistrzami byli Jimi Hendrix i John McLaughlin. Pierwszy to obok saksofonisty Johna Coltrane'a największa muzyczna miłość jego życia. Źródło nieustającej inspiracji. - Nauczył mnie drapieżności i podejścia do zagadnienia - mówi "Zefir". McLaughlin grający w Mahavishnu Orchestra zafascynował wirtuozowską sprawnością i ekspresją z flamenco.
Zefir szybko stał się gitarową legendą. W latach 80. wszyscy zgodnie twierdzili, że jest najlepszy. Najbardziej pociągał go free jazz. Dał się zapamiętać m.in. z awangardowej formacji Strajk 80. Próbował rocka. Pojawił się w składach Perfectu i Exodusu. Występował jako muzyk sesyjny: - Robiłem to dla pieniędzy na wódkę. Nie mam nic do powiedzenia na temat tego, z kim grałem i co. Niekiedy można go było zobaczyć w warszawskich klubach. Każde jego pojawienie się na scenie (pod warunkiem, że nie był kompletnie pijany) było wydarzeniem. Jego technika i ekspresja porażały. Był klasą sam dla siebie. Na pomysł techniki krzyżowej wpadł przez przypadek.
- Wróciłem do domu pijany. Założyłem pasek, wziąłem gitarę. Podłączyłem się do radia. Schyliłem się, żeby poprawić coś przy wtyczce. Gitara oparła się gryfem o kant radia. Struny wydały dźwięk. Odruchowo położyłem palce na gryfie. Efekt był taki, jakby grały dwie osoby. Aż bałem się puścić - mówi „Zefir”.
W końcu poczuł, że chce rozstać się z alkoholem. Było to siedem lat temu: - Pan Bóg mnie nie zabrał, choć umierałem kilka razy. Kazał mi coś zrobić i dał mi narzędzie - mówi.
Zaczął intensywnie pracować. Nagrywał z Tomaszem "Kciukiem" Jaworskim. Grał z jazzowym trio Zefir Zduband, założył rockowy Zefir Band. Występował solo, wydał płytę. Przez ostatnie lata uczył się techniki realizacji dźwięku: - Sam zagram i nagram partie basu i perkusji na następną płytę. Mam do zagrania masę dźwięków. Nie ma końca, bo zawsze jest coś dalej. Dla mnie muzyka to ulotna chwila - kończy „Zefir”.
Współczesność
Nic
więcej nie wydał. Jest tylko jedna płyta Zefir „Solo”. Można jej posłuchać na
YouTube. Tam też są jeszcze trzy filmy. Dwa mają nieco ponad minutę. Sprzed dziesięciu i piętnastu lat. To
wszystko. A jak to się w ogóle stało, że mi Zefir przypomniał? Otóż niedawno
wzięło mnie na słuchanie Houk. Szczerze powiedziawszy dlatego, że na
trzeciej płycie „Generation X” w kawałku
„God is Love” jest moja solówka. Chciałem więc sobie po prostu posłuchać jak
zagrałem. Miałem prawo być ciekawy, bo nie słyszałem tego numeru z piętnaście
lat. A więc posłuchałem i przy okazji zauważyłem, że o moim udziale w tym
kawału nie jest napisane na YouTube, nie ma też na ten temat ani słowa w
tekście o płycie na Wikipedii. Nie jest to jednak jakimś szczególnym zaskoczeniem,
ludzie w tej branży jeżeli nie wchodzi w grę ich własny interes, mają krótką pamięć. Moja solówka jest OK. Ale
absolutnie nie jest dużym wydarzeniem. A do takiego śmiało można zaliczyć solo
Zefira na drugiej płycie Houk „Transmission Into Your Heart”. Mowa o tyłowym
utworze. To jest znakomity album. Jedna z niewielu - powiedzmy sobie to
szczerze – polskich płyty rockowych z lat 90., które wytrzymały próbę czasu.
Houk brzmi światowo. Wszystko jest super. Riffy i solówki Roberta Sadowskiego
powalają. A solo Zefira w „Transmission Into Your Heart” ma wymiar epickiej
tragedii. To jego jego najbardziej znane solo. Bo to, co zrobił z innymi
kapelami przeminęło. A ten kawałek jest ponadczasowy. Zefir gra totalnie
dramatycznie. Jest w tych dźwiękach tragedia i ból. Skowyt i rozpacz. I ogień!
Zefir nie kostkuje jakoś zbytnio, to raczej blues. Słucham tego numeru rzadko
(raz dwa razy na rok), a każdy powrót jest dla mnie mocnym przeżyciem.
Po przesłuchaniu
tego numeru wpisałem w YouTube „Zefir” i wyskoczył jeden film. Jak się okazało
nagranie z koncertu w nieistniejącym już klubie Diuna. To było miejsce na Powiślu.
Na placu stało kilkanaście posklepowych i pousługowych bud, w których powstały
bary i klubu. Obok Diuny sławna Jadłodajnia Filozoficzna. Wrzuciłem film z
Diuny na Facebooka i się zaczęło. Kilka osób napisało, że dzika gonitwa po
gryfie, którą proponuje Zefir jest śmiertelnie nudna. Znany w Warszawie perkusista
Robert Szambelan ujął to tak „Miliony dźwięków, zero muzyki, mój ulubiony, nieżyjący
już od pewnego czasu trębacz, niejaki Miles Davis zagrałby na ten przykład
tylko jeden tyko jeden, ale za to taki, że by się wszyscy .... z wrażenia”. W
obronie Zefira stanął znakomity gitarzysta Robert Jagodziński: „Co do Zefira jego
własna twórczość to nie tylko rockowe free, ale i całe spektrum muzy około
jazzowo-rockowej. Znam Zefira osobiście
i zapewniam tu krytykujących znawców gitary, że jeśli gracie na wiośle to w
konfrontacji z Zefirem wypadlibyście pod każdym względem słabiutko... Ktoś inny
napisał, że widział Zefira niedawno na ulicy i jest w niezłej formie.
Aż polały się łzy
I na koniec historii jestem winien obiecane wyjaśnienie skąd taki model z
Wrzeciona miał kasę na Marshalla i wysokiej klasy gitarę. To wyjaśnił mój
przywołany już wcześniej kolega Grzesiek Staszko. Otóż Grzesiek (od dawna w
Anglii, a raczej Szkocji) w latach 90. byl copywriterem w agencji reklamowej.
Jego starszym kolegą copywiterem był gitarzysta rockowy, który grał w latach
80. z Zefirem w zespole Deef. To był stary frik, jeden z tych, którzy znaleźli
wtedy przystań w marketingu. Miał w pracy gitarę, czasem na niej pogrywał. Kiedy pojawiał się brief wymagający nadzwyczajnych metod działania, to zaszywał
się w altance na końcu ogrodu (agencja działała w wynajętej willi) tam palił
trawę i kombinował.
Od niego Grzesiek dowiedział się, że Zefir miał rodzinę na Zachodzie. I od niej
dostał wzmacniacz i Fendera Stratocastera. Czyli ekwipunek Jimiego Hendrixa.
Babcia było ponoć przygłucha i nie przeszkadzały jej zbytnio gitarowe odloty
wnuczka. Natomiast przy wzmacniaczu stały skrzynki z jabolami. Czyli
najtańszymi winami owocowymi.
Na koniec historii o Zefirze cofniemy się znów do lat 80. Pewnego dnia Deef
miał próbę w Remoncie. Sala była tuż obok baru, do którego w ciągu dnia
przychodzili na obiad i piwo ludzie. Wiatr przywiał studentów z Politechniki.
Gdy usłyszeli głośnego rocka to wpadli w znakomity humor i zaczęli stawiać
muzykom. W pewnej chwili Zefir zaczął grać „Little Wing” Hendrixa. Wykonał
ten numer tak, że jeden ze studentów popłakał się ze wzruszenia. Nie ma się co dziwić. Dziś na YouTube jest kupa znakomitych wykonań tego utworu. Wtedy zobaczyć i usłyszeć go na żywo to był cud.
Zefir żyje i ma się ponoć dobrze. Ktoś napisał na fejsie, że go spotkał na ulicy. Ciekawe dlaczego tak niesamowity instrumentalista zamilkł i od lat nie daje światu swojej muzyki?
Komentarze
Prześlij komentarz