Film "Krok". Historia z planu.

 


Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych przy Chełmskiej. Polski Hollywood. To rzecz jasna żart. Ale coś w tym jest, bo choć skala kompletnie inna, ale magia kina wyczuwalna mocno na każdym kroku. Z tym, że magia nieodparcie przywołująca na myśl jeśli już nie czasy PRL, to na pewno lata niewiele późniejsze. Tak jakby zegar zatrzymał się tu wtedy, gdy żeby wejść do środka trzeba było się wpisać do leżącej na stole księgi. Na straży stał umundurowany ochroniarz, który tego pilnowali. Obok szlabanu była budka, w której siedział kolejny strażnik. Nielegalne przejście obok szlabanu nie wchodziło w grę. Udało mi się może dwa razy. Trzeba było wejść do budynku przy bramie i wpisać się do księgi. Miała tabelkę i w kolejnym okienku wpisywało się imię i nazwisko, datę i godzinę wejścia oraz oczywiście to do kogo się wchodzi. Kilka metrów dalej były kolejne drzwi i za nimi otwierała się wytwórnia. Ten budynek był przedsionkiem do przygody. Przez jakiś czas działała w nim wypożyczalnia kaset VHS. Była polska klasyka i filmy z Hollywood. Dziś n
ie trzeba się już wpisywać do magicznej  księgi. Przechodziłem przez tę śluzę wiele razy przy różnych okazjach. Nie zliczę ile razy byłem na castingach. Kilka  wygrałem i wystąpiłem w reklamach i serialach. Opowiem o pierwszym. To było prawdopodobnie w 1996 roku, bo "Krok" do którego to był casting miał premierę w 1997.          



To miał być drugi "Rejs". Tak jak w 1970 roku Marek Piwowski znowu zbierał naturszczyków po to, żeby nakręcić coś niepowtarzalnego, a może i nawet kultowego. Ogłoszenia szły w radiu i telewizji. „Rejs” był 
filmem legendarnym. Praktycznie wszyscy znali scenę, w której Zdzisław Maklakiewicz narzeka na polskie kino mówiąc, że jest nudne, nic się nie dzieje, zero akcji i bardzo słabe są dialogi. Apetyty były więc gigantyczne i na Chełmską zwaliły się tłumy. Na początku trzeba było zostawić namiary: imię nazwisko i numer stacjonarnego telefonu. Casting obywał się w pokoju. Bez kamery. Byli tylko Marek Piwowski i jego asystentka. Marek Piwowski miał w polskiej pop kulturze status absolutnie wyjątkowy. Bo przecież wyreżyserował nie tylko „Rejs”, ale także „Przepraszam czy tu biją?”. Obraz sensacyjny na poziomie, z którego mógłby być dumny kasowy amerykański reżyser. Nie zapominając o „Sukcesie”, czyli dokumencie odbrązawiającym Czesława Niemena. Stanąłem więc przez panem Markiem i bardzo miłą asystentką. Panią w średnim wieku, która dodawała swym uśmiechem otuchy. Piwowski zapytał czym się zajmuje. Zgodnie z prawdą oświadczyłem, że jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej na wydziale Prawa. Rozpędziłem się i wyjaśniłem, że piszę pracę o prawno-karnej reakcji państwa na zjawisko narkomanii. Jako, że bujałem się w tamtych czasach regularnie nocą po mieście i przeróżnych pierdolnikach, w których ekipa zarzucała dragi, to miałem na ten temat własną opowieść. Zacząłem nawijać o tym, że ludzie wciągają teraz ostro speeda, czyli amfetaminę. Pogadałem trochę o tym, ale nie w jakiś knajacki sposób, a siedząc nadal mocno w roli studenta szacownego wydziału Uniwersytetu Warszawskiego. Podziękowali mi grzecznie i poszedłem do domu. Niosąc zerową nadzieję na udział.


Kiedy zadzwonili do mnie z produkcji i powiedzieli, że zostałem wybrany to byłem w głębokim szoku. Ja?... Ale co ja tam mam robić?... Z jednej strony byłem mega uradowany, ale od razu opadło na mnie zwątpienie. Moje umiejętności aktorskie były zerowe. Miałem za sobą tylko doświadczenia zebrane w występach w kabarecie telewizyjnym "Negliź" i w studenckiej etiudzie kolegi z Filmówki. Pocieszałem się chyba jedynie tym, że mam pieprzyk
 w tym samym miejscu co Zdzisiek Maklakiewicz. Więc może?... A może lepiej to odpuścić i nie robić z siebie idioty? Zwyciężyła ciekawość.     

Przyjechałem na Chełmską wczesnym świtem. Ludzie wybrani przez Piwowskiego zapakowali się do autokaru i wyruszyliśmy do Pułtuska. To był rejsowy autokar z białymi osłonami na zagłówki. To dawało ulotne poczucie tego, że nie jest to, ot taka pierwsza lepsza jazda, ale coś poważniejszego. Jechałem patrząc na przelatującą za oknami szarą jesienną Polskę i myślałem o tym co mnie tam czeka. Na fotelach podróżowało kilkanaście osób. Obok Witek. Pełen naturalnej charyzmy i szalonej energii koleżka z Żoliborza, który potem przez kilka lat miał stałą postać w jednym z seriali. Razem występowaliśmy w „Negliżu” i też spodobał się Piwowskiemu. Wysiedliśmy wprost na najdłuższy brukowany rynek w Europie. Był prawie pusty. Zaprowadzono nas do ratusza. To trzypiętrowa kamienica z dospawaną wysoką wieżą. Taką z czerwonej cegły - jakby ją tu krzyżacy zrzucili uciekając spod Grunwaldu. Siedzieliśmy w ratuszu w sali na parterze. Na ścianie wisiał herb Pułtuska. Była herbata, kawa, jak zwykle jakieś herbatniki, słone paluszki. Uświadomiłem sobie, że Piwowski z tłumu jaki zalał casting wyłowił ludzi specyficznych. Oryginałów, odklejeńców i outsiderów. I w tym wszystkim my…  Dlaczego? Po co? Jeden z koleżków zdecydowanie wyróżniał się strojem, energią i mocą głosu, ekspresją po prostu. Był ubrany w długi skórzany płaszcz i czarny kapelusz.  Wyglądał jak gestapowiec, który podążał śladem Harrisona Forda w "Poszukiwaczach zaginionej arki”. Jego kolega zwrócił się do niego – Krokodyl. Kiedy i ja się tak do niego odezwałem, to zdecydowanym tonem poinstruował, że mam tak do niego nie mówić. 


W końcu pojawiła się pani z produkcji i zakomunikowała, że do zdjęć  mamy jeszcze ponad godzinę. Wyruszyłem więc na obchód rynku. Znalazłem kamieniczkę, na którem wisiała tabliczką z informacją, że w 1806 roku mieszkał tu przez trzy dni Napoleon. Cesarz zatrzymał się oglądając pole bitwy jaka rozegrała się pod Pułtuskiem. Francuzi starli się nocą z okupującymi Polskę Rosjanami. 
Była to pierwsza poważna bitwa w rosyjskiej kampanii Napoleona. Ruscy wycofali się uwalniając dostęp do miasta. Kolejnym odkryciem był absolutnie zaskakujący sklep akwarystyczny. Otóż proszę sobie wyobrazić, że wchodzi się z pustego, gigantycznego rynku do niewielkiego sklepu, w którym widać egotyczne morskie ryby, w tym konika morskiego. Nie wiedziałem czegoś takiego ani nigdy wcześniej, ani potem.        

W końcu plan. I jeden wielki znak zapytania: co będę miał zrobić? To było na rynku, obok jakiś bazarowych straganów. Poważne zdjęcia, duże światła, duża kamera na taśmę. Operatorzy, dźwiękowcy, scenografowie, gruba ekipa. Na luzie można poczuć beton w dupie na widok takiej sytuacji. Zwłaszcza gdy staje się przed nią po raz pierwszy. Zostaliśmy  wszyscy ustawieni przed kamerą obok, której stał reżyser. Marek Piwowski powiedział: „To niech Pan mówi o amfetaminie to, co Pan mówił na castingu”. Miałem w głowie pustkę, ale zacząłem coś gadać i nagle stojące obok mnie towarzystwo odpaliło w kosmos. Z hukiem i dymem. Darli się jedni przez drugich. Krokodyl wyjął z czarnego nesesera dwie duże wędzone  ryby i zaczął  krzyczeć: „Ludzie ja zwariowałem! Zobaczcie co ja sprzedaję!”. Performens tych ludzi był tak szalony, że odpadłem. Poczułem - bardzo mocno - że nie chcę być z taką bandą świrów w jednym kadrze. Wyszedłem z ramki.   



Po tej dziwacznej akcji
znaleźliśmy się z Witkiem w zakładzie fryzjerskim, gdzie była następna lokacja i on miał siedzieć na jednym z foteli. Moja performerska przygoda na planie „Kroku” się skończyła, ale filmowa trwała dalej, bo nagle Witek złapał mnie za łokieć i powiedział: „To jest aktor z Rejsu”. Facet wskazany przez Witka rozmawiał z jakimś mężczyzną. Niedługo po tej rozmowie zaczął krążyć nerwowo po planie, mówić coś z ożywieniem do ludzi z ekipy, a w końcu zaczął rozdawać białe tabletki. Witek zachęcony magią aktora z „Rejsu” wziął tajemniczą tabletkę i wsadził ją do ust. Wypluł dopiero po mojej zdecydowanej interwencji. Gdy pan z "Rejsu"  został wezwany przed kamerę, to okazało się, że ślad po nim zaginął. Zaczęły się gorączkowe poszukiwania, w których rzecz jasna nie braliśmy udziału, a poszliśmy za to do knajpy na rynku na piwo. Niosąc na ramionach karabinki kałasznikowa. Filmowe rekwizyty, które walały się w ratuszu. Stały oparte o stół przy którym siedzieliśmy. Po kilku browcach tak się rozszalałem, że zainscenizowałem wejścia do knajpy z kopa w drzwi. Z kałachem w rękach! Witek uwiecznił to na fotografii, zrobionej aparatem, który zabrałem z Warszawy.             

Po ponad godzinie aktor z „Rejsu” się odnalazł. Okazało się, że incydent z przestojem na planie był spowodowany przez  partnerującego mu gościa, który go wkręcił mówiąc, że „Krokodyl” to seryjny morderca wypuszczony z kryminały na występ w filmie.
Tej właśnie rozmowy byliśmy świadkami. „Krokodyl” jak się potem okazało był zaledwie byłym kieszonkowcem. A rejsowiec został w końcu wyłowiony na komisariacie. Trafił tam aby złożyć szczegółowe doniesienia dotyczące seryjnego mordercy zatrudnionego przy produkcji filmu.



W jakiś czas potem obejrzałem „Krok” w telewizji. Pomysł historii jest taki, że Polska ma wejść do NATO, ale dowództwu NATO nie podoba się krok defiladowy Polaków. Zaczynają się perypetie. Nie ma w tym filmie sceny z rynku. Marek Piwowski, którego spotkałem przypadkiem na ulicy powiedział, że chce z materiałów takich jak ta scena z rynku zrobić inny film...






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść o Pubie Moskwa

Narkomanka. Jaka historia ukryta jest w tej piosence?

Rozmowa z truckerką Aleksandrą Kun