Jak polubiłem koniak





Opowiada Tomasz Wilk…

Moją pierwszą pracą był II Urząd Skarbowy przy Lindleya 2 na Śródmieściu. Mama kolegi była szefową działu kadr. Wzięli mnie na etat.
Co robiłeś?
Byłem  ślusarzem.
Znałeś się na tym?
Nie. Uczyłem się ślusarki od szefa. Mariusz się nazywał. Mieliśmy warsztat z maszynami zbudowanymi jeszcze za cara. Klucze kumplom dorabiałem, papier ciąłem na gilotynach z 1850 roku. Moja praca głownie polegała na „młody brykaj po flaszkę”, albo paczki żukiem woziłem. Bo zaproponowali mi fuchę doręczyciela.
Paczki?
Wprowadzili wtedy Numer Identyfikacji Podatkowej, czyli NIP. I trzeba było ludziom doręczyć listy z oficjalną informacją. Czyli z NIP-em. Listonosze brali za to trzy złote, a nam płacili złotych siedemdziesiąt. Odpowiedziałem: „Nie znam się na tym, ale jestem z Warszawy i sobie raczej poradzę”. Większość kasy z tej akcji to były napiwki. Sto pięćdziesiąt procent tego co nam urząd zapłacił. Brało się rejony gęsto zamieszkane, bo było mało chodzenia, dużo mieszkań i sute napiwki. Jeździłem po Śródmieściu Południowym i po Mokotowie. Odkryłem wtedy, że na starych podwórkach jest mnóstwo kapliczek.
Większość z nich została postawiona w 1944 roku. Coś jeszcze zobaczyłeś?
Dwie gołe baby.
Jak to?
Raz na Emilii Plater mi otworzyła goła baba, a raz na Rakowieckiej.
Wszedłeś?
Przydygałem. Jak goła baba otwiera, to boisz się raczej wejść do mieszkania.
Jakie były?
Jedna stara i brzydka, a druga nawet ładna. Podałem tylko kopertę i powiedziałem do widzenia.
A co pomyślałeś?
Wiesz tam było wtedy sporo agencji i prostytutek. Może myślały, że jest klient i coś zarobią? A wiesz z czego tam była największa kasa?No?
Z budowania latryn.
W urzędzie skarbowym?
Tak. W części zamkniętej dla petentów urządziliśmy warsztat.    
Dla kogo te latryny robiliście?
Dla naczelnika urzędu, dla szefa komorników i innych. Wiesz jak wygląda kibel w ogrodzie?
Wiadomo.
No. No ty myśmy robili takie wychodki, ale eleganckie. Ze sklejki. Jak był gotowy to wyciągaliśmy go przez okno na pakę do Żuka i wiozło się tam gdzie zamawiający sobie życzył. Głównie po działkach budowlanych.
Ile za jeden dawali?
Pięćset, sześćset. To była wtedy dobra kasa.
Bez podatku?
Oczywiście. Robiłem jedną sztukę tygodniowo. Pod warunkiem, że nie było dużo roboty w urzędzie. Bo czasem zdarzały się sytuacje awaryjne i trzeba było wszystko rzucić.
Na przykład? 
Gówno raz wybiło i zalało piwnice. Całe archiwum dokumentów poszło się jebać. Ale na ogół był spokój. W naszym warsztacie była centrala towarzyska. Regularnie wpadali na przykład komornicy. Oni byli inni. Mieli swój świat.
Jaki? 
Skarbówka nie może konfiskować alkoholu. Przepisy zabraniają. Ale co to dla komorników? Konfiskowali całe palety z upadających hurtowni. A potem wpadali co rano do mojego warsztatu i parzyli hektolitry herbaty.
Po co?
Po to żeby ten cały koniak wychlać i do butelek nalać herbaty. Potem i tak to szło do utylizacji, bo urząd nie mógł tego sprzedać. Chlali ten koniak, a my razem z nimi. Tak polubiłem koniak.
Czyli rozrywkowi komornicy.
Bardzo. Ale ja ich nie lubiłem. To były zapijaczone cwaniaczki bez sumienia. Nie lubiliśmy z Mariuszem gdy przychodzili do nas i otwierali flaszki. W pewnym momencie mieliśmy już dość i gdy się pojawiali to mówiliśmy, że idziemy na pilną robotę, a w warsztacie ich samych nie możemy zostawić.
Spotykałeś potem ludzi z pracy w innych sytuacjach?
Wpadałem tam na jakieś urodziny. Albo jak klucze musiałem dorobić to przyjeżdżałem do Mariusza. On od dawna jest na emeryturze. Tam już połowa ekipy na emeryturach albo nie żyją. Klaudiusz, kierowca urzędu został instruktorem jazdy w ZTM. Uczy ludzi jeździć autobusem po Warszawie. Czasem go widzę, jak jadą, i sobie machamy. Powiem ci, że jakbym został tam dłużej, to byłbym tam do dzisiaj. Ale po roku uciekłem i wpadłem w inny świat. Zostałem informatykiem.  



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zostają melodie. Historia dymu z faszystami pod Krokodylem.

Poranek w sopockich koszach

Opowieść o Pubie Moskwa