Poranek w sopockich koszach
Lato 1987 roku. Ktoś ze znajomych z Żoliborza rzucił hasło wyjazdu na festiwal Nowa Scena w Sopocie. Teraz sprawdzam i widzę, że to nazywało się „IV Rock Dla Spragnionych Muzyki - Nowa Scena”. Dziwna nazwa. Taka Trójmiejska – psychodeliczna. A więc 26-28 czerwca w Operze Leśnej. I pojechała załoga z Żoliborza. Jakieś dziesięć osób. Z tego kilka siedzących mocno w muzyce, a reszta tak po prostu, bo będzie fajnie. To były czasy post punkowe. Ja zapuściłem włosy i chodziłem w czarnej kurtce skórzanej z białym napisem Motorhead na plecach. A Kuba Panow (wówczas barwna postać z Bielan, a dziś wokalista rockowy) był już wyznawcą psychobilly. Nowej dzikiej mieszanki punk rocka z rockabilly. Czyli grupa licealistów z dzielni plus może ktoś z Mokotowa. Bo te dwie dzielnice zawsze się dobrze mieszały. Zajęliśmy jeden przedział. Ktoś leżał na półce, ktoś na podłodze. Wyjazd późnym popołudniem, piwo, trawa, impreza. Żadnych mocnych rzeczy. Lata 80. były od nich wolne. Jedynym twardym narkotykiem był alkohol. Na peron w Sopocie wysiedliśmy o jakieś czwartej rano. Niewyspani, bo spał tylko ten na podłodze. Wszyscy mieli zaklepane noclegi. Wszyscy poza Kubą i mną. Zostaliśmy sami na Monciaku. Bez pomysłu na to, co dalej. Kuba ustawił sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, bo pojechał w Polskę „na hipisa”, czyli w jednej koszuli i dżinsowych szortach trzy czwarte. Ja miałem plecak, śpiwór i rozkładaną gąbkę, która robiła za proto karimatę. Ruszyliśmy w dół jednym z trzech najsłynniejszych polskich deptaków (pozostałe dwa to Chmielna i Krupówki). Było pusto i cicho. Sopot spał. Nie to, co teraz. I gdzie tu się przespać? Tak doszliśmy do Placu Zdrojowego i zobaczyliśmy pawilon usługowy z tarasem na wysokości pierwszego piętra. Wchodziło się po schodach. Czyli idealnie! Weszliśmy na taras. Rozłożyłem swoją gąbkę i śpiwór. A potem zmierzyliśmy się z arcy trudnym wyzwaniem, czyli spaniem we dwóch w jednym śpiworze. Weszły tylko nogi.
I tak to leżąc w połowie na gąbce i w połowie na kamiennej posadzce próbowaliśmy
spać. Chyba nawet na moment nam się udało, ale przyszedł jakiś facet i nas przegonił.
Ta walka z tarasem wycisnęła z nas resztki sił. Pozostała nam tylko plaża. A na niej
wybawienie: sławne sopockie kosze plażowe! Nie tak jak te dziś zamknięte na
kłódkę, a czule otwarte i oczekujące na plażowiczów. Zajęliśmy z Kubą po koszu
i zrobiło się cudownie. Odpłynęliśmy momentalnie ukołysani błogim szumem fal.
Pierwsza pobudka była wtedy, gdy przyszedł facet zbierający opłatę za kosze.
Zapłaciliśmy i znowu pogrążyliśmy się w głębokim nadmorskim śnie. Kolejna pobudka
odsłoniła przede mną widok kobiety w kostiumie kąpielowym i jej dziecka
bawiącego się łopatką w piasku. Widziałem to tylko przez moment, bo znowu
opadły mi powieki. Trzecia pobudka była już ostatnią. Wyspani i wypoczęci
poszliśmy na koncert.
Piszę te słowa w kilka dni po koncercie legend rocka, na festiwalu w Opolu.
Jest rok 2024. Ludzie grający w latach 80. muzykę młodzieżową są dziś siwi, łysi, brzuchaci i
pomarszczeni. A ci, którzy nie zatrzymali się kiedyś z imprezą i szeroko
pojętymi używkami wyglądają jak starcy i żyją w szparach i zakamarkach
rzeczywistości. O ile w ogóle żyją. Wtedy wszystko było młode i świeże. Gnane
do przodu energią sekcji rytmicznej, mocą wzmacniaczy i kolorytem gitarowych
efektów. Zawsze jednak pod tą warstwą kolorowego lakieru, pod upojeniem
młodością i wolnością, stał nieubłaganie egzystencjalny znak zapytania. U każdego rzecz jasna różnej miary. Do Sopotu zjechali ludzie z całej Polski. Czekając
na koncerty staliśmy z Kubą przed wejściem do amfiteatru. W pewnym momencie
podbił chłopak w naszym wieku. Bardzo wyrazisty, zapamiętywalny. Zaczął
opowiadać o tym, że na koncert wybiera się duża załoga skinheadów, którzy
zamierzają zrobić jatkę. Był w tym tak prawdziwy i sugestywny, że sprzedał mi
paranoję. Bałem się skinheadów. Byłem po jakiś akcjach ze skinami w Warszawie i
bałem się ich zakutych faszystowskich łbów. Ten chłopak to był Marek „Wiśnia”
Wiśniewski, jak się później okazało wokalista legendarnej wrocławskiej kapeli Los
Loveros. Widziałem ich w kilka lat potem w warszawskich Hybrydach. Byli
znakomici. Marek na scenie był porażający. Jego wyraz, ekspresja i talent
eksplodowały. Był jak okno przez, które można było zobaczyć inny świat. Pełen
wszystkiego. Tak, że aż się przelewa. Marek przeniósł się do Warszawy. Znalazł dziewczynę, która się w nim
zakochała. Popełnił samobójstwo. A skinheadzi na koncert nie przyszli.
MAREK "WIŚNIA" WIŚNIEWSKI
Patrzę teraz na rozpiskę i widzę, że zagrało dużo mocnych kapel. Armia, Moskwa,
Bielizna, Po prostu, Pancerne Rowery, Fotoness, Malarze i Żołnierze,
Unrra, Miriam i Kult. Bardzo konkretny zestaw. A ja pamiętam tylko Kult. I to
chyba tylko dlatego, że zobaczyłem ich wtedy po raz pierwszy z Jeżykiem na basie. Kult
był zespołem brzmiącym od początku bardzo nowatorsko i świeżo. Kazik z
saksofonem, klawisze z genialnym Jankiem Grudzińskim i grający palcami na basie
Piotrek Wieteska. Widziałem w klubie Remont koncert Kultu, który rozpoczął się
od tego, że Wieteska ubrany w koszulkę z gwiazdą Dawida i kolorowy beret zaczął
klangować! Wtedy to była absolutna nowość. Brzmiał doskonale i grał ze świetnym
feelingiem. Poczuł jednak coś więcej niż rocka. Został świadkiem Jehowy. A
Jehowym nie wolno grać rocka. Odszedł więc z Kultu! W momencie, gdy ta kapela
zaczynała startować do swojej nieprawdopodobnej przygody artystycznej i
profesjonalnej. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu Jeżyk grał kostką. Prosto. Po
latach zrozumiałem, że jest wielkim basistą. Ale wtedy czułem autentyczny żal.
Z tego co widzę, był jeszcze jeden dzień koncertów. Ale tego co się działo,
gdzie spałem i jak wróciłem do Warszawy nie pamiętam. Czas zatarł ślad…
Tak wyglądała festiwalowa scena. W akcji Po Prostu. Popularna kapela punk rockendrollowa z Trójmiasta. Na wokalu sławny Szczepan.
Komentarze
Prześlij komentarz