Albo fart albo niefart
Moja córka pojechała na obóz nad morze.
Ładnie.
Nie za bardzo. Zaczęła się czarna seria. Na początku chłopak złamał sobie rękę, a wczoraj już po ciszy nocnej inny spadł im na balkon.
Jak to?
Ona z koleżankami była na pierwszym była, a on piętro wyżej. Rozmawiał z dziewczynkami i tak się zagadał, że się przewinął przez balustradę i poleciał.
Coś mu się stało?
Złamał dwa żebra. Miał mega farta.
Czemu?
To było wysokie drugie piętro. Jakby spadł na parter, to mógł się połamać, albo nawet zabić. Jak wyleciał to chyba zrobił salto, bo wylądował brzuchem na balustradzie. Z nogami na balkonie. Być może kiedy już leciał to w ostatnim momencie koledzy go złapali za koszulkę i to go uratowało.
Fart. Jak chodziłem na pakiernie na Grodgdera, to była tam instruktorka fitness. Z dyplomami i tytułami. Wykwalifikowana trenerka. Szła pod jakimś domem i jej spadł na głowę facet. Złamał jej kręgosłup. Nie odratowali kobiety i wylądowała na wózku inwalidzkim.
Jezus Maria, ale tragedia… Kiedyś stałem pod światłami na rogu Chełmskiej i Belwederskiej. Tak, że widziałem ten dom, w którym jest restauracja Lotos. Na burzę się zbierało. Patrzę, a z okna chłopak leci. Bez koszulki, tylko w zielonych szortach. Wyskoczył chyba z drugiego piętra. Na proste nogi. Odbił się jak piłka, a potem upadł na bok.
Przeżył?
Musiałem jechać dalej. Ale przyjechałem następnego dnia i zapytałem w barze obok. Powiedzieli, że się połamał i zabrała go karetka.
No to miał szczęście. Ja kiedyś jechałem sto osiemdziesiąt Czerniakowską. Stałem przy kierowcy. I patrzę, a do Łazienek idzie mój znajomy z tej pakierni na Grodgera. Niósł dwa baniaczki z wodą, bo tam było ujęcie wody oligoceńskiej. Kierowca zwolnił, żeby go przepuścić, a on chciał być uprzejmy i żeby autobus nie musiał się całkiem zatrzymać podbiegł po pasach do przodu. I wbiegł na drugi pas, ten za autobusem.
Prosto pod samochód?
Tak. Volkswagen akurat jechał.
Szybko?
Tak jak się jeździ po ulicy. Sześćdziesiąt na przykład. Strzelił go tak, że kapcie poleciały w jedną, baniaczki w drugą, a on w trzecią. Sztywny wylądował.
Przeżył?
Tak. On był doktorem ortopedą i dlatego nie dali mu umrzeć. Poskładali go i nawet potem znowu chodził na siłownię. Drżącą ręką sięgał po ciężarki, a jak chciałem pomóc, to mówił: „Nie. Ja sam muszę”. Ten gość już nie żyje. To był syn tej pielęgniarki z Auschwitz, która nowo narodzone dzieci ratowała. Doktor Mengele jej powiedział, że jak się dziecko urodzi, to ma topić albo dawać do zjedzenia szczurom. A ona na to: „Panie doktorze składał pan zawodowe ślubowanie”.
Przysięgę Hipokratesa.
No właśnie. „I przysiągł się pan, że będzie ratował życie”. Niemiec machnął ręką i ona uratowała prawie trzy tysiące dzieci. Jej pomnik jest w kościele w Wilanowie.
Stanisława Leszczyńska (ur. 8 maja 1896 w Łodzi, zm. 11 marca 1974 tamże) polska położna osadzona w niemieckim nazistowskim obozie
koncentracyjnym Auschwitz - Birkenau, wolontariuszka nazywana „Mateczką”. Prababcia cioteczna Anny Lewandowskiej.
Komentarze
Prześlij komentarz