Bimber na kompanii




 

To wszystko stało się przez to, że szeregowy po warcie zaczął sobie urządzać spacery po lesie. Był piękny sobotni dzień w środku lata. Wypoczynkowa miejscowość nad jeziorem, a nasza jednostka obok. Nic się nie działo, nic nie było do roboty. Cisza i spokój. Poszedł więc do jedynego sklepu w pobliskiej wsi za lasem. Drogą przez kompletne pustkowia, a potem wracając wszedł znowu do lasu. Chodził sobie pomiędzy drzewami i znalazł bimbrownię. Melinę zakamuflowaną w krzakach, ukrytą pod plandeką. Kilka beczek z zacierem. Jeszcze ciepłym i mętnym, ale już było czuć procenty.
Czyli spróbował?
Oczywiście. A potem wrócił szybko do jednostki i krzyknął: chłopaki znalazłem bimber w lesie! Jak to usłyszeli, to poderwali się na nogi tak jakby granat wybuchł. 
I biegiem po bimber.
Obiady dowozili nam w dwudziestu litrowych termosach. Pora była poobiednia więc były puste. Poszło kilka osób z termosami. To był świeży nastaw, beczki po 120 litrów.    
Poprzelewali do termosów i zatankowali do pełna.
Ile zabrali?
100 litrów. W jednostce momentalnie rozkręciła się impreza. Pili wszyscy.
A co z dowódcą? 
Na miejscu stróżował jeden oficer dyżurny, akurat wtedy był to człowiek, który mało wnikał w to, co się dzieje na jednostce. Jeden trep na 150 żołnierzy. Zwyczajnie zajął się sobą, nie ingerując w to, co się dzieje. Po pierwszym rozlaniu, wyłoniła się grupka najbardziej awangardowych osób lubiących muzykę. Jakieś dziesięć osób, w tym ja. Ruszyliśmy do świetlicy w pobliskim budynku. Znajdował się tam pokoik grupy muzycznej. Mieliśmy jednego chłopaka, który dobrze grał kawałki rockowe, na przykład Black Sabbath. Po odegraniu kilku standardów rockowych impreza wymknęła się spod kontroli. Poszło to wszystko w stronę The Who.
Czyli demolki sprzętu?
Ucierpiała tylko perkusja, która straciła membrany, bo ktoś wszedł w nią butami. Uszanowali gitary, bo wiedzieli, że nie jest łatwo dostać dobre instrumenty.
The Who rozwalali by wszystko. 
Ale to nie koniec. Ta świetlica, to był mały pokoik, trzy na cztery, a na ścinanie wisiały materiały propagandowe. Towarzystwo zerwało to ze ścian i wybiegło na korytarz. Wąski i bez okien, ale za to z następną gazetką propagandową. Wisiała na listwach i była na niej podobizna  Lenina i hasła odnoszące się do politycznej sytuacji w kraju. Wynoszące pod niebo przyjaźń polsko - radziecką. Została wyrwana ze ściany i wylądowała w pobliskim jeziorze.
Oj to już faktycznie dobra demolka.  
No nie? Impreza potoczyła się do ostatniej kropli bimbru. Korzystano z chwili, korzystano z nocy. To byli żołnierze z poboru, przymusowo wzięci w kamasze. Wszyscy nienawidzili wojska i ZSRR. Rano jakaś szuja znalazła gazetkę w jeziorze i zawiadomiła milicję. Zamokła podobizna Lenina pływała przy brzegu. Rozpoczął się festiwal odpowiedzialności. Każdego przesłuchiwano i niektórzy zostali ukarani. Za niesubordynację, alkohol w jednostce, a przede wszystkim za zhańbioną przyjaźń polsko-radziecką. Wnikliwe śledztwo oficera politycznego wyłoniło głównego destruktora, poszedł siedzieć na rok do jednostki karnej.
A ten chłopak, który znalazł bimber?
Dostał jakąś drobną karę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zostają melodie. Historia dymu z faszystami pod Krokodylem.

Poranek w sopockich koszach

Opowieść o Pubie Moskwa