Cztery historie z Kampos
Kampos to mała turystyczna mieścina na Samos - 42 kilometrowej greckiej wyspie położonej nieopodal tureckiego wybrzeża. Widać brzeg Turcji i trzeba pilnować, żeby telefon nie zalogował się do tureckiego operatora. Rachunek będzie słony. Górzyste Samos jest przepiękne i są na nim niezwykłe miejsca, takie jak choćby jaskinia, w której nauczał matematyk, filozof i muzyk Pitagoras. Albo liczące dwa i pół tysiąca lat pozostałości po największej w starożytnej Grecji świątyni Hery. Bogini niebios, płodności, macierzyństwa i małżeństwa zgodnie z mitologią urodziła się nad strumieniem, na którym powstał dwa i pół
tysiąca lat temu zbudowano Herajon, czyli te malownicze ruiny. Świątynia była cztery razu większa niż ateński Akropol. Stoi na płaskim terenie, pośród pól i niewielkich zabudowań. Z tyłu jest półkole gór, z przodu morze. Działała potajemnie jeszcze w czasach chrześcijańskich. To przejmujące swoją aurą antyczne miejsce mocy. Tylko jeden z niezwykłych punktów na tej wyspie. Na Samos tak w wielu miejscach Grecji współczesność miesza się na ulicy ze starożytnością. Kiedy wjeżdża się do miast widać parkany, za którymi odkopane tkwią w ziemi pozostałości budynków sprzed tysięcy lat. Starożytności można napotkać w parkach, szczątki tamtego świata leżą czasem przy drodze, na polu.
W sklepie z piątkami kupiłem wydany po polsku przewodnik po mitach greckich. Czytając go co chwilę napotykałem i odkrywałem słowa i historie, które stały się budulcem i fundamentem światowej kultury. Obok Samos jest wyspa Ikaria. Już sama nazwa sygnalizuje związek z mitem o Ikarze, który zgodnie z dawnymi wierzeniami miał spaść właśnie tam. Tyle mitu, a tym co jest prawdziwe jest historia o tym jak na Ikarii narodziła się sztuka dramat, który stał się wkrótce teatrem. Otóż przed niesłychanie długim szeregiem stuleci na Ikarii tętnił żywo kult Dionizosa. Syn Zeusa i śmiertelniczki Semeli, kolejnego w greckim panteonie boga płodności, ale przede wszystkim wina. I nie tylko! To sympatyczny Dionizos
miał nauczyć Greków uprawy winnej latorośli i tego jak się robi z niej alkoholowy trunek.
Co roku wdzięczni wyznawcy organizowali jak Grecja długa i szeroka Dionizje, czyli święta celebrujące boga imprezy. W ich trakcie pito wielkie ilości wina i odbywały się pogańskie orgie. W starożytności w Europie nie występowała kiła. Sex był dla Greków nie oznaczał więc większego ryzyka i był chlebem powszednim. Homoseksualizm był kwestią otwartą,
dość powiedzieć, że sex z facetami uprawiał sam Zeus. Sceny takiego seksu widać na starożytnych amforach i być stąd wzięła się nazwa „miłość grecka”. Co ciekawe Pitagoras, w którego jaskini byliśmy wzywał do wstrzemięźliwości i pielęgnowania rodziny. Tyle jednak o seksie, wróćmy do teatru. Bo Dionozos był także bogiem teatru. Teatru, który jak już wiemy narodził się na Ikarii.
Milotogia Grecka: „Na wyspie Ikaria Dionizosa darzono szczególną czcią i tam właśnie rozwinęła się forma poetycka zwana dytyrambem (z greckiego dithyrambos). Dytyramb był pieśnią ku czci Dionizosa. Twórcą pierwszych dytyrambów był poeta Arion. Pieśni te były śpiewane przez chór i zawierały często cięte dialogi. Ludzie którzy wykonywali te pieśni nosili często maski satyrów-kozłów i stąd wzięło się greckie słowo tragedia (z greckiego tragodia), czyli pieśń kozłów. Od słowa tragos (kozioł) i ode (pieśń). Gatunek ten zaczął się szybko rozprzestrzeniać, zwłaszcza w Atenach, i wkrótce zaczął być wystawiany przez aktorów w pierwszych teatrach”. Wszystko się kiedyś gdzieś zaczęło, teatr na Ikarii. Wspaniałe, że historia zanotowała imię jego faktycznego wynalazcy, Ariona.
Henry Miller, autor legendarnej powieście „Zwrotnik Koziorożca” powiedział: Nie wystarczy życia, żeby poznać Grecję, ale wystarczy godzina, żeby się w niej zakochać. W tym zdaniu ukryta jest sens tajemnicy, która sprawia, że Grecja działa jak magnes. Od siebie dodam tylko, że wszystko tu wygląda podobnie, ale wszystko jest inne, nowe i zaskakujące. W tej chwili nie podejmuje się dłużej pisać o Grecji jako takiej, a jedynie przytaczam garść historii, które rozegrały się na jawie i we śnie, gdy wraz z żoną, córką i jej przyjaciółką byłem w sierpniu 2025 roku na Samos.
Dubbing
Plaża na Kampos ma jakieś dwa kilometry. Żwir i kolorowe kamienie na skraju lazurowego czystego morza, są oszlifowane przez niekończące się ścieranie się o siebie, są okrągłe, gładkie, tajemnicze. Dno morza w większości jest piaszczyste, skałki, które wabią amatorów skonrkelingu czekają na końcu plaży. Kampos to tak naprawdę jedna główna ulica Adelianos. Odchodzą od niej mniejsze, które wkrótce gubią się u podnóża gór. Można stąd wyjechać dwiema drogami, obie wspinają się serpentynami, a potem opadają w różnych miejscach wyspy. Taki przejazd może trwać godzinę albo i lepiej. Idąc Adelianos mija się barwne tawerny, pensjonaty, wypożyczalnie pojazdów, sklepy i prywatne domy. Wszystko kręci się wokół turystyki. Usługi wytwarzają 78,3 % greckiego produktu krajowego brutto. Rolnictwo
to kilku procentowy margines. Widać tu głównie drzewa oliwne.
Przy skałkach na końcu czeka najbardziej klasyczna w stylu tawerna Nick the Greak. Ma tradycyjny prosty wystrój, niebiesko białą kolorystykę, doskonałą kuchnia. Nick jest rybakiem i na ścianach wiszą jego zdjęcia z wielkimi rybami złapanymi w szumiącym sto metrów dalej morzu. W Kampos nie płaci się za leżaki i parasole, które zalegają na plaży obok tawern. Pojawia się za to po jakimś czasie kelner. Wystarczy zamówić napoje i coś lekkiego. U Nicka nie ma nawet tego. Leżaki i parasole są za darmo. Nick to grecki lewicowiec, na ścianie wisi grafika z Che Gevarą. Dzieli się ze światem lekarzami, bez
których raczej nie ma tu mowy o plażowaniu. Osób, które wylegują się w pełnym słońcu jest niewiele. Jedną z nich jest brzuchaty niewysoki łysy facet po sześćdziesiątce. Nie zwracam na niego większej uwagi aż do momenty, w którym pojawia się obok i zaczyna mówić po polsku.
- Jest pan Polakiem? - pytam.
- Jestem Czechem.
- Świetnie pan mówi.
- Nauczyłem się z telewizji.
- Jak?
- Mieszkam w Ostrawie. Niedaleko jest do Cieszyna. Za komuny odbieraliśmy pierwszy i drugi kanał polskiej telewizji. Były na nich amerykańskie filmy z polskim dubbingiem. Nauczyłem się polskiego, bo chciałem wiedzieć o co chodzi w tych filmach.
- Czeski jest podobny do polskiego?
- Tak.
- Ale słowacki chyba bardziej?
- Bardziej. Słowacy lepiej rozumieją Polaków.
- A Słowacki i Czeski?
- Można się porozumieć bez najmniejszego trudu.
- Za komuny byliście przecież jednym narodem. Ale teraz macie dwie różne sytuacje polityczne.
- Tam jest Fico, który jest za ruskimi.
- Ruskimi, którzy najechali Czechosłowację wiosną 1968 roku.
W odpowiedzi macha ręką tak jakby chodziło o coś o czym nawet szkoda gadać.
- U nas jak leci w telewizji słowacki film to robią dubbing na czeski - tłumaczy.
- A po co, skoro można zrozumieć bez dubbingu?
- Nie wiem.
Kładzie się na leżaku i wystawia brzuch do słońca. Mieszka trzysta kroków dalej i jest dziewiętnasty raz w Grecji. Tym razem przyjechał na trzy tygodnie.
Easy
Giampous to jedyna lokalna piekarnia i cukiernia. Oferuje znakomite wypieki. Greckie słodycze są inne od naszych, popularne jest ciasto filo z syropem baklava, ciasteczka melomakarona, nie ma pączków, a zamiast nich są precle zasypane cukrem. Potwornie słodkie. Można kupić w Giampous oczywiście pitę, ale na pierwszym planie są bułki, które gabarytami pasują do chleba. W oczy rzuca się natomiast brak ciemnego pieczywa. Przychodzę tu co rano, idąc leniwie drogą z cudownym widokiem na góry. Nie ma chodników, chodzi się poboczem. Po drodze są tawerny i jedyny chyba w tej okolicy warsztat. Widać pod nim brodatego gościa w roboczych szarych spodniach. Zawsze gdy go widzę to czuję podziw, bo kompletnie nie rozumiem jak można w takich temperaturach wykonywać pracę wymagającą fizycznego wysiłku. Kiedy wiedzę ludzi robiących takie rzeczy to najzwyczajniej czuję, że coś jest nie tak. Piekarnia jest troszkę dalej. To eleganckie miejsce z ogródkiem, w którym zawsze siedzą ludzi z kawą. Zawsze wszystko odbywa się tu szybko i spokojnie. Tym razem jednak jest inaczej. Przed ladą stoi facet, ja jestem za nim. To Grek. Ma jakieś sześćdziesiąt lat. Jest szpakowaty, pewny siebie, masywny. Ma o coś wielką pretensję. Mówi do ekspedientki podniesionym głosem. Coraz głośniej i ostrzej. Zagląda też do piekarzy i im też wrzuca. Nie mam oczywiście pojęcia o co mu chodzi i kompletnie ochoty na to, żeby w tym uczestniczyć. Odwracam się plecami i patrzę na ulice. W kolejce nikt nie reaguje. W końcu gość zaczyna drzeć mordę. To jest ten moment, gdy robi się ostro.
Automatycznie odwracam się i mówię:
- Easy, men. Easy.
- Easy? - odwraca się i patrzy mi w oczy. Jest totalnie nabuzowany.
- Calm down - pokazuje rękami uspokajająco.
Odpuszcza. Płaci i wychodzi. Kupuję chleb. Gdy wychodzę, to on stoi pod piekarnią i zaczyna coś do mnie mówić, Nie odwracając się rzucam:
- Bye, bye.
Znikam. Opisuję potem to zdarzenie na facebooku. Znajoma mieszkająca od lat w Grecji komentuje: - „Normalne u Greków. Wykrzyczy się i tyle. Inna norma. U nas takie krzyki zwykle przeradzają się w co najmniej przepychanki”.
Inny znajomy dodaje: - „Grecy mają to do siebie - i mówię to z autopsji - że teatralnie się miotają jakby mieli za chwilę gromami cisnąć i spalić oponenta żywce, ale nikt pierwszy nie uderzy, choćby nie wiem jak ręce unosił”.
Czyżby? Wiele lat temu, bo jeszcze w 1988 roku przyjechałem pod raz pierwszy do Grecji, nie na wakacje, a do pracy. Miałem dwadzieścia lat i wybraliśmy się z kolegą do wsi sto kilometrów od Salonik po to, żeby zbierać brzoskwinie. Polska była bankrutem, a trzysta dolarów, które zarobiłem to była konkretna kasa. Dziś Polska jest bogatsza od Grecji i aż ciężko w to uwierzyć, po tym jak pracowało się w greckim polu. Grecy, których wtedy spotkałem to byli konkretni gości. I na luzie można było od nich oberwać. Ludzie wszędzie są tacy sami.
Praca była intensywna. Od szóstej rano do czternastej, bo dłużej się nie dało. O jedenastej przerwa i śniadanie, zawsze takie samo: świeży chleb, oliwki, ser i woda. Nasz gospodarz miał lewicowe poglądu i kompletnie nie rozumiał tego, że chcemy, żeby w Polsce był kapitalizm. Na greckiej wsi co chwilę słuchać było słowo „Malaka”. To był sztandarowy
bluzg. Słowo, które jak się dowiedzieliśmy znaczy impotent.
Jestem fajnym facetem
Miasteczko Ireon jest na drugim brzegu. To tutaj w okolicy jest Herajon. Żeby dotrzeć w to miejsce pokonujemy autem góry. Zimą na ich skalistych szczytach leży śnieg. Kelnerka w tawernie Nicka pokazała mi na swoim telefonie zdjęcie zrobione zimą z pokładzie jachtu. W morzu płyną delfiny, a na szczyty gór bielą się śniegiem. Dla nas ważne jest to, że nie wieje dziś zbyt mocno Meltemi, porywisty północny wiatr, który często pojawia się na Samos. Gdy wieje ostro, to morze po północnej stronie jest niespokojne. Można jedynie skakać na falach, o snorkelingu nie ma mowy. W Kampos w tym czasie nie ma fal, bo wiatr wieje od gór. Morze jest płaskie i pocięte tylko przez wiatr cienką tarką.
Po zwiedzeniu świątynni Hery jedziemy do Papa Beach. Lokalu, z którego słynie Ireon. To urokliwa skalista krystaliczna zatoczka. Na skarpie jest kawiarnia, na kamienistej plaży leżaki i parasole. Jest sielsko, leniwie i bardzo słonecznie. W oddali wielka góra wyrasta z morza, którego szmer obmywa błękit. Schodzę po stopniach pomalowanych na czerwono schodów. Na tarasie Helene i jej przyjaciółka rozmawiają z jakimś gościem, który jak się okazało zapytał o ich aparat. Idę w dół i czuję, że choć jest skwar, ale zamarzam. Na plecach czarnej koszulki tego gościa jest wielkie tarcza i klucz. To godło Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. Gdybyśmy byli w Polsce to piłka była by bardzo krótka. Na pewno była by ostra awantura. Tu jednak jestem gościem i mam pod opieką dzieci. Podchodzę więc i mówię spokojnie do córki po polsku.
- Ten facet ma faszystowską koszulkę.
Gość pyta się Helenę o to kim ja jestem, czy jesteśmy Grekami i o co mi właściwie chodzi. Jest siwy, ma włosy do ramion, okulary przeciwsłoneczne. Po pięćdziesiątce. Helena mówi mu, że chodzi mi o jego o koszulkę. Wtedy się podnosi. Jest spory. Zdaje się być zakłopotany sytuacją i energicznie się tłumaczy.
- Jestem fajnym człowiekiem, a tę koszulkę mam dlatego, że nie chcę pierdolonych Afrykańczyków w swoim kraju.
- Ale my jesteśmy z Polski. Jesteśmy z Warszawy, więc rozumiesz... - odpowiadam.
Helena słyszała jak mówił coś po Grecku, wiec raczej jest Grekiem. A ja, tak się składa, że mam dziś na sobie biały T-Shirt z napisem Warsaw.
- Wiem, rozumiem. Przykro mi. Ale posłuchaj, jesteśmy braćmi z innych matek - rozkłada ręce.
Co mam mu powiedzieć? Że naszą matką jest Afryka, bo tam narodził się Homo Sapiens?
Nie mam kompletnie ochoty na jakieś dziwne dyskusje z gościem w koszulce SS. Facet wyciąga do mnie rękę i bardzo mu zależy na tym, żebyśmy sobie podali dłonie. Dobra, niech mu będzie, myślę. Kończy się to więc tak, że przybijamy piątki i mówię „pokój”. Za moment wyczytuje na Wikipedii, że LSSAH, której nazwę on ma na sercu, brała udział w ataku nie tylko na Polskę, ale także na Grecję. Jej udział był przełomowy, bo okrążając greckie wojska zmusiła je do poddania się, jej dowództwo przyjmowało kapitulację Greków, a LSSAH otrzymała honorowe miejsce w defiladzie zwycięstwa w Atenach. Może wiec ten gość jest po prostu świrem. Tę historię także opisuje na Facebooku. Jedna ze znajomych komentuje:
„Mieszkam w Grecji i staram się nie wiedzieć na kogo głosowaliby moi greccy przyjaciele, gdyby chodzili na wybory. Niestety”.
Kiedy wyjeżdżamy z nabrzeża, to pod drzewem przy ulicy stoją trzy radiowozy. Jedno z aut należy do Frontrexu, unijnej agencji zajmującej się pilnowaniem granic. Przyglądam się im z zainteresowaniem, a funkcjonariusz w przeciwsłonecznych okularach widząc to pozdrawia mnie skinieniem głową. Helena to zauważa i zwraca na to uwagę. Nie dziwie się jej zaskoczeniu, bo w Polsce pozdrawiający spontanicznie policjant to jak szóstka w totku.
Sen
Spanie w greckich temperaturach to konkretny temat. Trzeba spać z włączoną klimą, czego ja osobiście nie lubię. Starsza pani, właścicielka pensjonatu powiedziała, że trzeba air condytion
nastawić na dwadzieścia pięć stopni i będzie OK. Nie wierząc do końca w to OK namówiłem żonę na spanie przy otwartym oknie. Pod jedynie prześcieradłem. Noc była ciężka, duszna i potna. Spróbowałem więc przy otwartym oknie i drzwiach od łazienki, co dawało przewiem.
O w nocy obudziłem się mokry i gorący tak jakbym gorączkę. Następnego wieczoru zawinąłem się w narzutę na łóżko i Gosia włączyła klimę na 25 stopni. Dzień potem poprosiłem o to, żebyśmy spróbowali spania w dwudziestu sześciu. Było jednak za gorąco.
W takim upale liczy się każdy stopień. Z tych moich sennych majak i rojen wyłonił się pewnego razu zaskakująco realistyczny sen.
W efekcie absurdalnego i nieprzewidywalnego zbiegu okoliczności zostałem Komendantem Szarych Szeregów. A jednocześnie dyrektorem teatru. To była przykrywka. Po krótkim czasie wezwano mnie do Komendy Głównej Armii Krajowej. Jakiś facet posadził mnie przed sobą przy biurku.
- Przeanalizowaliśmy pańską osobą - Powiedział, a potem zaczął mówić o mnie z taką znajomością tematu, że byłem troszkę zawstydzony.
- Sam pan rozumie, że nie ma pan kwalifikacji do tego stanowiska - zakończył.
- Oczywiście. To zadanie tylko dla najlepszych z najlepszych - odpowiedziałem wstając. Wyszedłem z pokoju. Czując nie tyle rozczarowanie, co raczej zażenowanie sobą.
Na dole w szatni, szatniarz podając mi palto powiedział:
- Słyszałem. Komendantem nie, ale dyrektorem tak.
- Jakim dyrektorem? - odpowiedziałem i ruszyłem z powrotem. Stanąłem w drzwiach tego samego pokoju. Zebrało się kilka osób.
- Nie nadaje się pan na komendanta, ale chcemy panu zaproponować prowadzenie teatru. Czy podejmie się pan tego zadania? - zapytał facet za biurkiem.
- Może być.
Zasalutowałem i ruszyłem w dół. Po drodze minąłem się z jakimś gościem, który powiedział: - Do takiej roboty potrzebny jest materiał.
- Tak, tak - odpowiedziałem.
A potem się obudziłem. Była znowu piąta rano. Niedługo znowu zasnąłem.
To jednak nie koniec z klimatyzacją. Bo na dzień przed końcem Marija, bo tak nazywał się nasza urocza gospodyni, pokazała nam rachunek. Klima za pobyt kosztowała sto euro. Także na początku zawsze warto się zapytać o to, czy klimatyzacja jest wliczona w koszty pobytu. Acha, i ieszcze jedno. Zużyty papier toaletowy w Grecji wrzucamy nie do sedesu, a do kubła na śmieci stojącego obok. Przynajmniej teoretycznie...
Komentarze
Prześlij komentarz